Przyjechaliśmy do Beninu z sąsiedniego Togo. Muszę powiedzieć, że szybko przemierza się kraje położone na wybrzeżu Zatoki Gwinejskiej. Togo ma szerokość zaledwie 50 km, Benin 120 km, ale za to oba są bardzo długie, sięgają aż do Burkina Faso. Z Lome, stolicy Togo do granicy z Burkiną jest ponad 650 km, tyle samo jest z Porto Novo, stolicy Beninu.
Ich sąsiedzi są znacznie więksi, Nigeria po stronie wschodniej ma bardzo długi, 850 km pas wybrzeża, a znajdująca się na zachodzie Ghana ponad 530 km.
Piszę o tym, gdyż podczas tej wyprawy przejechaliśmy od Abidżanu największego miasta Wybrzeża Kości Słoniowej, przez Ghanę, Togo, aż do Beninu przekraczając trzy granice lądowe.

Tak prawdę mówiąc przekraczanie granic lądowych w Afryce to zawsze dziwne przeżycie. Nigdy nie wiesz co się wydarzy, niełatwo jest zrozumieć procedury, ich kolejność, czy logikę. Wydaje się, że nic nie jest tak, jak powinno, a jednak idzie do przodu.
Mnóstwo ludzi, pyłu, ciężarówek wypchanych towarami, znów ludzi z pakunkami, paczkami w rękach, na głowie, pod pachą, motorów i autobusów, rzadziej busów czy taksówek.
Każdy mówi, gestykuluje, coś opowiada, śmieje się, czy milczy. Ruch, ruch i pył, pył unoszący się wszędzie. Potem procedury, paszporty, pieczątki, pieczątki pieczątek, wertowanie stron, zaglądanie w oczy, pytania o cel, o powód, a dlaczego, na jak długo, po co i z kim?
Błogosławieństwem są „lokalni” – oni wiedzą, pomogą, wskażą, zorganizują i najważniejsze – są. Bez nich jak bez nogi, głowy czy ręki. Naprawdę!

Granica przekroczona i jesteśmy w Beninie. Droga z granicy w kierunku największego miasta kraju Cotonou, to zasadzie jedna długa stacja benzynowa. Ale nie myślcie, że taka jak jak u nas! Tu, to stragan za straganem, na każdym pełno buteleczek, butli w przeróżnych rozmiarach, od takich po napojach, po naprawdę wielkie, wszystkie pełne przemycanego z Nigerii paliwa.
Trzeba przyznać, że w porównaniu z Togo, Benin radzi sobie nieźle. Drobny biznes kwitnie (choćby te stacje benzynowe), Chińczycy (bo kto?) budują drogi, a wybory prezydenckie i w 2006, i 2011 roku sprawiły, że Benin zyskał opinię wzorowej demokracji w Afryce. Partii politycznych jest dużo, media działają i co ważne są silne i wolne.

Chcemy chwilę odsapnąć między Grand Popo, a Quidah. Wymyśliłam to miejsce, bo wiem, że tu właśnie znajdują się jedne z najpiękniejszych plaż w Afryce i to jest prawda!
Nasz hotelik, do którego dotłukliśmy się po makabrycznych dziurach był dość skromy, ale jakże pięknie położony. Niekończąca się plaża i ocean.
Wody tak mocno rozbijają się o tutejszy brzeg, że nad piaskiem unosi się wieczna mgiełka. Zachwyca perspektywa długiej, całkowicie pustej plaży obrzeżonej gęstymi, wysokimi i mocno zielonymi palmami, a gdy lekko odwrócisz głowę czujesz bezmiar i moc oceanu.
Nie jest to plaża do pływania! Fale są tak mocne, że bez skrupułów wciągają w głąb wszystkich chętnych (!)


A odpowiadając na pytania celnika po co jedziemy do Beninu – hmm…
Jedziemy aby odpocząć przy pięknej plaży, zobaczyć Quidah i poznać kolejną część afrykańskiej niewolniczej historii, aby wziąć udział w obrzędach voodoo, popłynąć po jeziorze Nokoué i zobaczyć wioskę na palach Ganvie (jak na Tonle Sap w Kambodży, na Inle Lake w Birmie, czy na Titicaca w Peru), sprawdzić o co chodzi ze stolicą Beninu Porto Novo i jakie naprawdę jest Cotonou. To był cel naszego pobytu w Beninie!

Ale po kolei.

Quidah

Miasto to jest jednym z ośrodków kultu Voodoo w Beninie, stąd też na głównym placu miasta znajduje się niewielka Świątynia Pytonów. Można wejść do środka i zobaczyć kłębiące się tam węże. Jest ich niemała ilość! Ponoć raz w miesiącu są wypuszczane, aby mogły same coś upolować, a potem cześć z nich sama wraca do świątyni, a resztę przynoszą ludzie…..
Żeby było jasne, jakoś nie zapałałam sympatią do tego miejsca… ale zauważyłam, że w tle, nad głowami wyznawców voodoo widnieje zarys chrześcijańskiego kościoła. Takie połączenia zawsze zwracają moją uwagę szczególnie, że dowiedzieliśmy się, że katoliccy księża i ewangeliccy pastorzy często wyznają voodoo. Zdarza się, że zanim wybudują nowy kościół, przychodzą do kapłana, żeby zakopać w fundamenty specjalne amulety, które zwabią do tego kościoła wielu wiernych. Pastorzy smarują się mieszankami ziół, żeby przynosiły im szczęście. Wiedzą, że prawdziwą moc mają duchy voodoo.

Quidah z pewnością nie jest ładnym miastem, architektura żadna, niskie domki czy nawet bardziej baraki stoją wzdłuż zakurzonych, rozgrzanych ulic. To co rzuca się w oczy to mnogość ogłoszeń kapłanów voodoo namalowanych lub przyklejonych na ścianach domów, częste choć trudne do dojrzenia przez niewprawne oko, miejsca kultu.
Dlaczego trudno je dojrzeć?
Bo nie wyglądają 🙂 To często jakieś dziwne kopczyki, jakby przypadkowe wysypiska śmieci. Gdy się jednak głębiej przyjrzeć, to można zobaczyć, że ktoś na nie wylał olej, czasem wystają jakieś pióra kur. Czasem to jednak jakaś podejrzanie wyglądająca „kapliczka”, raczej znikomej urody budyneczek, z dwoma kopczykami w środku.
Voodoo rządzi tym miastem, to pewne!

Popatrz też na mój wpis o Burkina Faso i ostatnie zamieszczone tam zdjęcie :) – link: https://blizejswiata.airtoursclub.pl/burkina-faso-maslo-shea-i-blotne-meczety/

To, na co także warto zwrócić uwagę w Quidah, to tzw. Droga Niewolników. Trasa jaką przebywało tysiące niewolników przed zaokrętowaniem na statki, które wywoziły ich do Nowego Świata.
Zobaczyliśmy wszystkie jej etapy i wysłuchaliśmy dramatycznych opowieści z nią związanych.
Wszystko zaczynało się na targu, gdzie każdy niewolnik był dokładnie sprawdzany, opisany, a najważniejszym elementem świadczącym o jego potencjalnej wartości był stan uzębienia.
W kolejnym miejscu, które zobaczyliśmy odbywało się znakowanie niewolników rozpalonym żelazem.
Punkt trzeci to drzewo zapomnienia, każdy mężczyzna okrążał je 9, a kobieta 7 razy tak, by zapomnieć o swoim dotychczasowym życiu.
Punktem piątym były 3 miesiące odosobnienia w celach, gdzie było tłoczno, ciemno, śmierdząco i po prostu nieludzko strasznie. Słabi umierali….
Kolejny punkt to drzewo duszy, wielkie drzewo kiełbasiane, którego trzykrotne okrążenie miało gwarantować, że dusza zmarłego za granicą niewolnika powróci do Afryki.
Kolejny punkt to przekroczenie rzeki, symbolizujące koniec tamtego życia.
I ostatni z tej serii, punkt siódmy to Brama Bez Powrotu wieńcząca podróż niewolnika na kontynencie Afrykańskim, czterokilometrowa droga prowadząca z miasta nad brzeg morza. Już sama nazwa powodowała ciarki na plecach – Never Return Gate!

A tak naprawdę droga tych ostatnich właśnie się zaczynała. Spod bramy niewolnicy łodziami byli transportowani na statki i przewożeni w potwornych warunkach do Nowego Świata. Dla bardzo wielu z nich ta droga była ostatnią, bez szans na przeżycie!

Podoba mi się to, że Ouidah nie próbuje wybielać historii i nie ukrywa tego, że Afrykanie brali czynny udział w łapaniu pobratymców i handlu niewolnikami. Podobno zdarzało się nawet, że gdy nie udało się schwytać zakontraktowanej liczby osób, król dorzucał kogoś ze swojego dworu, z własnymi żonami włącznie… No cóż, co kraj to obyczaj 😉

Wszystkie wymienione przeze mnie punkty rozrzucone są po całym mieście, tak więc wędrując po nim można odwzorować drogę każdego z niewolników, który się przez nie przewinął*.

* Trzeba pamiętać, ze liczba niewolników wywiezionych z terenów Afryki między XV a XIX w, w rejon Karaibów, Brazylii i Stanów Zjednoczonych to miliony. Nikt dokładnie nie wie i nie będzie wiedział ile konkretnie osób wywieziono, nie mówiąc o tym ile zginęło po drodze w ładowniach galeonów, a potem statków, ale szacunki opiewają na 12-15 mln osób.

Voodoo / vodoun

Voodoo  kojarzy nam się wyłącznie z pozbywaniem się wrogów za pomocą wbijania szpilek w specjalne, zaczarowane laleczki. Ten stan rzeczy to zasługa lub raczej wina twórców z Hollywood.
Odczarujmy więc trochę voodoo!
Naprawdę to jest religia. Religia jak każda inna, jest w niej dobro i zło. My żyjący w racjonalnym świecie raczej jej nie pojmiemy, nie zrozumiemy. Nas uczy się, że wszystko to co nie jest udowodnione naukowo, to zabobon i że nie można wierzyć w zjawiska paranormalne….
Jeśli się jednak zastanowimy to zobaczymy, że w zasadzie wszędzie na świecie wierzy się w duchy, siły nadprzyrodzone, czci się przodków. Czy znajdziemy się w Azji, czy Ameryce Południowej czy w Afryce duchy żyjącym ludziom zawsze towarzyszą.
Czy tylko my zaprzeczamy ich istnieniu? Wygląda na to, że tak!

O voodoo mówi się, że jest jedną z najbardziej niezrozumianych religii świata, nie cieszy się też dobrą sławą. Zwyczajowo kojarzy się z Karaibami, aczkolwiek jego korzeni trzeba szukać w Afryce Zachodniej właśnie.
To co charakterystyczne w tej religii, to fakt, że jest bardzo synkretyczna, doskonale godzi się z innymi religiami. Według statystyk ok. 20% Benińczyków wyznaje voodoo, ale faktycznie jest ich ok. 60% ponieważ wielu chrześcijan i muzułmanów jednocześnie praktykuje właśnie voodoo. Po prostu duchy voodoo często utożsamia się z katolickimi świętymi, a w końcu i duchy i święci pośredniczą w kontaktach z bogiem. I o to waśnie chodzi.

Z jakiego powodu odbywają się ceremonie voodoo?
Powodów dla ceremonii może być wiele, od bardzo prostych, aby prosić o czyjeś uzdrowienie, aby wyrazić bóstwom wdzięczność, by wymodlić albo odgonić deszcz. Szamani, kapłani, poprzez kontakt z duchami szukają rozwiązania problemów ludzi, od tych osobistych, miłosnych, sąsiedzkich, zawodowych, po te spowodowane np. przez żywioły powodzie, susze, pożary czy wichury.
Na ceremonię schodzi się sporo ludzi, czasem cała wioska. Wszyscy witają się ze starszyzną, często wręczają prezenty: głównie jedzenie i napoje na późniejszą wspólną ucztę.
Wiele z kobiet ma odsłonięte ramiona i długie suknie, takie okręcone na biuście kolorowe kawałki materiału, a na głowach starannie zawiązane białe chusty. To mambo, kapłanki voodoo.
Zwykle by zostać kapłanem czy kapłanką trzeba spędzić dwa, trzy lata w klasztorze, gdzie poznaje kroki tradycyjnych, religijnych tańców, uczy się świętych, sekretnych języków i śpiewów voodoo. Po zakończeniu wtajemniczenia przechodzi się ceremonię inicjacji. Problem w tym, że takie ceremonie inicjacji są drogie, trzeba kupić kozy, czy ewentualnie kurczaki na ofiary. Rachunek pokrywa rodzina przyszłej kapłanki czy kapłana, jeśli jednak nie może zapłacić, pozostaną oni w klasztorze tak długo, aż rodzina uzbiera potrzebną kwotę.

Po co więc tyle zachodu? Po co ta inicjacja?
Okazuje się, że to dobra inwestycja na przyszłość. Kapłani voodoo mają we wsiach sporą władzę. Za to, że wstawiają się w imieniu wiernych do bóstw, za leczenie, przepowiednie i ceremonie dostają dary, i to nie tylko kurczaki, ale i gotówkę.

Przebieg ceremonii.
Ceremonia voodoo zaczyna się od śpiewów kobiet, dzieci zaczynają klaskać, bębniarze uderzają w rytm coraz szybciej. Następnie kapłanki zaczynają tańczyć, nie wszystkie równocześnie, raczej wychodzą na środek po kolei, wyciągają ręce w górę, schylają się i unoszą, szybko, coraz szybciej. Nagle pośród nich wyłania się jedna wirując jak opętana, coraz szybciej i szybciej. To właśnie ona jest w transie.

Podobno to kapłanki częściej wpadają w trans niż kapłani. Jeśli przez dłuższy czas nie wejdą w trans, wieś robi się podejrzliwa i zaczyna dywagować, czy może duchy ją lub jego nie opuściły? W końcu trans to przywilej, oznaka, że bóstwa daną osobę faworyzują. Podczas tego opętańczego tańca mambo wchodzi w coś w rodzaju hipnozy: zmienia się jej percepcja rzeczywistości, często traci pamięć.
Zachodni naukowcy przypisują wejście w trans najczęściej alkoholowi, czasem narkotykom, mówią też o efekcie zbiorowej hipnozy. Wyznawcy voodoo nie mają jednak wątpliwości: trans to ostateczne i najważniejsze potwierdzenie, że bóstwa voodoo istnieją.
Ceremonia, w której braliśmy udział tak właśnie przebiegała i faktycznie nasze racjonalne podejście, nie potrafiło zniwelować poczucia uczestniczenia w czymś nieco dziwnym, niezrozumiałym, przez to nieco śmiesznym? Sama nie wiem…

O historii voodoo / vodoun.
Voodoo czy w zasadzie vodoun to religia skomplikowana. Nie mieszałam tych nazw wcześniej gdyż bardziej popularną, utrwaloną w kulturze nazwą religii jest voodoo, ale żeby wszystko było jasne, to trzeba wiedzieć, że sama nazwa – vodoun– wywodzi się z języka plemienia Fon i oznacza coś świętego. Na terenie obecnego Beninu, kolebki vodoun, religia ta jest praktykowana może nawet i od kilku tysięcy lat. To stąd razem z niewolnikami popłynęła na Haiti, Kubę, plantacje Brazylii i Luizjany.
Dziś wylicza się, że praktykuje ją 60 mln ludzi na świecie.
P.S. Religia ta w Afryce utrzymuje swoją oryginalną nazwę vodoun, jej odmiany z krajów Nowego Świata to voodoo.

Ganviawioska na palach, najpopularniejsze miejsce Beninu

Jak już pisałam na przełomie wieku XVII i XVIII Benin był centrum handlu niewolnikami. Wojownicy ludu Fon współpracując z Portugalczykami wyłapywali okoliczną ludność m.in. mieli chrapkę na plemię Tofinu. Ci ostatni chcąc się ratować zamieszkali na jeziorze, będącym siedzibą wodnego ducha. Duch ten miał ich chronić i tak też było, gdyż Fon nigdy nie odważyli się napaść na Tofinu, a wioska tych ostatnich została nazwana Ganvie co oznacza „przetrwaliśmy”.

Obecnie wioska liczy 30 tys. mieszkańców. Kobiety handlują, mężczyźni łowią ryby. Ich domy zbudowane są z drewna, bambusa, liści palmowych i oczywiście z wszędobylskiej blachy falistej, tzw. postępu Afryki. Oprócz domów są tu sklepy, szpital, kościół, meczet i szkoły. Sporo tego!
Jednego czego brak, to życzliwości mieszkańców 🙁 – myślę, że turyści ich po prostu zmęczyli i zachowują się wobec nich agresywnie i niechętnie.
A skoro tak jest, to po co tu przyjeżdżać?
Nie wiem, ale myślę, że takie decyzje należy podjąć w głębi swej duszy i już. Pojawia się takich miejsc na świecie coraz więcej, gdyż zwiedzających jest po prostu dużo, by nie powiedzieć za dużo. Nie wszyscy turyści potrafią zachować się odpowiednio, włażą z buciorami, naruszają prywatność lokalnych społeczności, przeszkadzają im w życiu, a to rodzi i agresję i niechęć. Opamiętajmy się zatem i szanujmy inność, oryginalność i prywatność społeczności jeśli chcemy by kolejni mieli po co przyjeżdżać w te same strony.

Porto Novo versus Cotonou

Na wschód od Kotonu znajduje się administracyjna stolica Beninu – Porto Novo. W przeszłości był to jeden z najważniejszych kolonialnych ośrodków Portugalczyków, założony już w XVI w, od 1923 było stolicą francuskiej kolonii, a od 1960 jest stolicą niepodległego Beninu. Mieszka tu ponad 265 tys. ludzi. 
Co by nie mówić ciężko jest znaleźć w tym mieście coś ciekawego. My chcieliśmy zobaczyć budynek parlamentu. Stary budynek parlamentu nie wyróżnia się niczym szczególnym, znajduje się przy niewielkim placyku, za strzeżoną bramą. Ot taki pokolonialny, typowy budynek. Natomiast nowy budynek parlamentu na tą chwilę straszy :). Dlaczego? Ponieważ jest to rozpoczęta już dobrych parę lat wcześniej budowa, rzucająca się w oczy swoim ogromem. Widać ją dobrze z drogi prowadzącej z Cotonou.
Reasumując Porto Novo w porównaniu z Cotonou wygląda jak małe prowincjonalne miasteczko. 
* można tu też zwiedzić muzeum króla Toffa, które w przeszłości pełniło rolę pałacu. Zobaczysz w nim jak wyglądało życie królewskiej afrykańskiej rodziny na początku XX wieku.


Cotonou zamieszkuje 680 tys. osób. To z pewnością najważniejszy ośrodek ekonomiczny i biznesowy w Beninie. Sama nazwa Cotonou to ponoć w tłumaczeniu „rzeka śmierci”, co może mieć związek z szerokim kanałem rozdzielającym miasto na dwie części. Miasto jest dość osobliwie położone – na południowym brzegu Beninu, pomiędzy jeziorem Nokoue i Oceanem Atlantyckim. To tu życie tętni dniem i nocą, to tu są najlepsze hotele, międzynarodowe lotnisko, siedziby banków i różnorakich firm. Z pewnością Cotonou nie przypomina sennego Porto Novo.

Togo

A na koniec parę słów o Togo. Może się ono poczuć lekko pominięte w tej opowieści, bo nie spędziłam w nim wiele czasu. Dokładnie jedną dobę 🙂
Dlaczego tak mało?
No cóż plan był napięty, a nie wybierałam się w głąb kraju, gdyż do jedynego miejsca, które ewentualnie chciałam zobaczyć było ponad 500 km. Mówię o Koutammakou rejonie zamieszkałym przez lud Batammariba. Ich domy tzw. takienta wznoszone są z gliny i uważane są za symbol Togo. Większość budynków jest dwupiętrowa, jak na poniższym zdjęciu. Aby zobaczyć obejmujący ponad 500 km2 obszar z licznymi wsiami trzeba mieć dobrych parę dni więcej 😉

Oto symbol Togo – domy ludu Batammariba

Skupiliśmy się na Lome, stolicy oraz jej słynnym targu fetyszami.
Mieszka w nim ponad 830 tys. ludzi. To rzecz jasna największe miasto Togo. Naczytałam się, że jest niebezpiecznie, niestabilnie polityczne, że możliwy jest kolejny przewrót. No może, ale zwiedzając miasto ani razu nie poczułam, że coś może mi grozić.

Samo miasto, a w zasadzie centrum Lome jest całkiem przyjemne.
Zobaczyłam elegancki Plac Niepodległości, wysadzany niskimi drzewami z ładnym pomnikiem na środku, wielki budynek Parlamentu, Muzeum Narodowego oraz pobliską Katedrę Najświętszego Serca Jezusowego czyli Sacré-Cœur. Następnie weszliśmy na stołeczny bazar, który wypełnia szczelnie wszystkie uliczki otaczające katedrę. Tłoczno tu było bardzo i bardzo kolorowo. Setki kramów i stoisk i… żadnej białej twarzy w polu widzenia…   

Najbardziej niezwykłym miejscem w Lome jest niewątpliwie ukryty gdzieś na przedmieściu Akodessewa „Marche des Feticheurs” – bazar, na którym sprzedaje się fetysze.
Wejście na bazar o takiej sławie jest mocno rozczarowujący. Wokół same rudery, kurz i upał, jednym słowem podejrzana okolica! Niewielki piaszczysty placyk otoczony rzędem cuchnących, naprawdę cuchnących straganów wypełnionych zasuszonymi zwierzęcymi głowami, skórami, kośćmi niewiadomego pochodzenia i temu podobnymi akcesoriami. Sprzedający zapraszają na zaplecza swoich stoisk chcąc opowiedzieć o amuletach, fetyszach, proszkach. Warto posłuchać, ale czy kupować?
No cóż ja nie zakupiłam ani amuletu zapewniającego bezpieczną podróż, ani amuletu zapewniającego miłość aż po grób, ani żadnego innego 🙂
Może dlatego, że „marche” przypominało mi maszynkę do zarabiania na naiwności ludzi, niż faktycznie magiczne i sekretne miejsce.

Od roku  1960 Togo jest niepodległą republiką, zamieszkiwaną przez dwie główne grupy plemienne: Ewe na południu i Kabre na północy. W sumie nieco ponad 4 miliony czarnych obywateli… Życzę im szczęścia i stabilności, której brakuje w tym afrykańskim kraju.

Mam nadzieję, że ta relacja cię zainteresowała, może także zainspirowała!
Jeśli masz pytania daj znać.