Na przełomie czerwca i lipca pojechaliśmy na rodzinne wakacje na Kubę.
Rodzinne w podwójnym znaczeniu tego słowa, gdyż w większości rodziny polskie mieszkały u rodzin kubańskich w tzw. casach particulares. Casas particulares to po prostu kwatery prywatne kubańskich rodzin, dzięki czemu dzieci i dorośli znaleźli się bliżej prawdziwego życia Kubańczyków, w ich domach, pokojach, jedząc wspólnie śniadania, korzystając z ich łazienek, lodówek, a co najważniejsze z ich gościnności.
Znikoma ilość osób na Kubie mówi w innym języku niż hiszpański, więc porozumiewanie się było nieco utrudnione. Od czego jednak mamy ręce, gesty, miny i zwiększający się zasób hiszpańskich słówek, wszyscy dali radę.

Kuba to jedna z tych Wysp Karaibskich, która daje możliwość nie tylko fantastycznego wypoczynku na przepięknych plażach, ale przez swoją arcyciekawą, burzliwą historię i fantastyczne kolonialne zabytki ma wiele walorów poznawczo kulturowych.
Wg mnie Polacy urodzeni w latach 60-70 tym bardziej doceniają specyfikę wyspy i jej mieszkańców, gdyż przypominają się im lata wczesnej młodości, gdzie nic nie było oczywiste. Spryt, umiejętność załatwienia sprawy, choć obiektywne warunki mówią, że będzie to niemożliwe, nie poddawanie się w niesprzyjających okolicznościach, to cechy wyróżniające społeczeństwo żyjące w opresyjnych czasach. Tym cechowali się kiedyś Polacy, a Kubańczycy żyją w takich realiach ponad 60 lat.
Oczywiście Kuba także się zmienia, raz jest trochę lepiej, raz jest trochę gorzej. Dla odwiedzających tworzy mozaikę bardzo różnorodnych wrażeń. Tym, którzy nie wychylą nosa z hotelu będzie się kojarzyła z pięknymi plażami i przeciętnym serwisem, tym, którzy chcą jej zakosztować nigdy nie będzie jej mało. To naprawdę oryginalna, niepowtarzalna Perła Karaibów, gdzie czas „wyhamował”.

Zdecydowaliśmy, że chcemy ją poznać na tyle dobrze na ile pozwoli czas i dzieci, które marzyły głownie o basenie w resorcie i all inclusive :).

Spędziliśmy 3 noce w Hawanie zwiedzając stare miasto, jego piękne place, kościoły oraz w wolnej chwili popijając mohito i tańcząc w lokalnych barach. Stare miasto partiami jest odnawiane. Jeśli popatrzy się na jego ogrom końca prac restauratorskich nie widać. Można tu utopić wszelkie pieniądze z organizacji typu UNESCO. Widać też coraz więcej prywatnych inicjatyw. Stare kamienice kupowane są przez mieszane małżeństwa, jedna strona z kapitałem, druga z obywatelstwem kubańskim i remontują je tworząc przepiękne butikowe hotele czy hostele.
Klimat uliczek i placów Hawany jest niepowtarzalny. Urok, brak zadęcia, walka o przetrwanie niektórych ruin są naprawdę wzruszające.
Dzieci też były usatysfakcjonowane naszym pobytem w stolicy, gdyż znaleźliśmy czas na wypad na plażę do Santa Maria del Mar znajdującą się 20 minut jazdy autobusem od Hawany. To właśnie tu Kubańczycy spędzają swój wolny czas. Rozbawione towarzystwo nie raz i nie dwa chciało nas włączyć do zabawy. Daliśmy się 🙂

Następnie pojechaliśmy wygodną prostą jak drut autostradą do Vinales, które oczarowało nas bogactwem zielni i pięknymi ostańcami wapiennymi, tu nazywanymi mogotes. Paru osobom widoki te przypomniały inne podróże – te do Tajlandii, czy do Wietnamu.
Był i czas na obejrzenie bardzo kolorowego Mural de la Prehistoria, jaskini z podwodną rzeką – Cueva del Indio, suszarni tytoniu, gdzie własnoręcznie skręcaliśmy cygara, a następnie je wypaliliśmy. Na sam koniec mieliśmy okazję przejechać się na koniach po rozległych polach malowniczo położonych wśród skał.
Przepiękny skrawek Kuby leżący na południowy zachód od Hawany.

Kolejnym etapem podróży było odległe o 1100 km Santiago de Cuba. Samolot z Hawany do Santiago leci ok. 1,5 godz, dotarliśmy tam późnym wieczorem po wielu perturbacjach. Kuba rządzi się swoimi prawami, które ciężko zrozumieć dlatego stoicki spokój i optymizm jest bardzo ważny w kryzysowych sytuacjach. Przydał nam się wielce, gdy bez najmniejszej informacji przetrzymywano nas na lotnisku w Hawanie. Polecimy, nie polecimy, a jeśli nie polecimy, to co dalej, dlaczego nie lecimy, ile można czekać, gdzie ten samolot…. itd itp?

Santiago to inny świat, miasto dużo czarniejsze, przesiąknięte muzyką i wierzeniami afrykańskimi, voodoo, jeszcze bardziej gorące, zmysłowe i niepokorne.
Place, katedra, interesujące muzeum Velazqueza, ulice poprzeplatane milionem kabli elektrycznych, sklepikami, sprzedawcami i setkami mknących w każdym kierunku motorów MZK oraz Java.
Pojechaliśmy również na wybrzeże – w końcu po tej stornie jest Morze Karaibskie – by zobaczyć San Pedro de la Roca, twierdzę powstałą w XVII w. Widoki z twierdzy przepiękne, sama twierdza bardzo dobrze zachowana. Upał tego dnia był jednak niemożebny 🙂 i przepędził nas w końcu do zadaszonego baru.

Po 2 nocach pożegnaliśmy Santiago i nocnym Viazulem (szybkobieżnym, wygodnym autobusem, w którym kierowcy stawiają sobie za cel zamrozić towarzystwo na pokładzie włączając klimatyzację na full) udaliśmy się do Ciego de Avila, a następnie taksówkami (3 fantastyczne łady i nasz bagaż na dachu) do Cayo Coco.
Dzieci były zachwycone gdyż dotarliśmy w końcu do resortu 🙂
6 dni plaży, odpoczynku, pysznego jedzenia ryb, langust oraz krewetek, a także mango, guajawy i pachnących ananasów pochłanianych przez wszystkich w każdych ilościach. Budynek hotelu – jak to na Kubie – stary, coś się sypie, coś nie działa, ale plaża, woda, widoki rekompensują te niedogodności.
Widzieliśmy plażę Pilar uznawaną za najpiękniejszą na Kubie (teraz niestety powoli obudowywaną hotelami) oraz odwiedziliśmy fantastyczne delfinarium w Cayo Guillermo. Pobyt w delfinarium pozytywnie zaskoczył oraz zadziwił każdego. Delfiny były niesamowicie wytrenowane, a co dla nas ważne mieszkały w bardzo dobrych warunkach, w naturalnym otoczeniu Cayo, swobodnie poruszając się po sporym terenie będącym częścią zatoki.

Kolejnym etapem podróży był osławiony Trynidad oraz Dolina Cukrowa. Miasteczko i jego mieszkańcy nas nie rozczarowali. W starym mieście czas zatrzymał się w XVIII w.
Niskie, bardzo kolorowe budynki, wąskie brukowane ulice, sporo knajpek, muzyki rozbrzmiewającej z każdych otartych drzwi. Kubańczycy wieczorem siedzący na progach domów z sąsiadami, czasem grający w karty lub domino, często wbici w bujane fotele siedzący rzędem i wgapieni w telewizor.
Zaliczyliśmy wypad na plażę na półwyspie Alcon i zgodnie wszyscy przyznali, że daleko jej było do plaż Cayo Coco.
Przez przypadek dołączyliśmy do lokalnej fiesty, gdzie muzyka grała na żywo, wszyscy tańczyli, butelka rumu przechodziła z rąk do rąk, a „przepitką” był rodzaj „Ptysia” 😉
(dla niewiedzących co to „Ptyś” – to rodzaj pomarańczowej oranżady z lat 80-90)

Po 2 nocach ruszyliśmy przez wodospady El Nicho do Cienfuegos.
El Nicho to mały skarb ukryty wśród gór. Krystaliczna woda tworzy szereg kaskad, wodospadów oraz naturalnych basenów ciągnących się na długości ok. 1 km. Bardzo orzeźwiające doznania.
Cienfuegos natomiast jest miastem innym niż wszystkie, bardzo francuskie w swojej wymowie, z szerokimi prostymi alejami, z dużym rozmachem zaplanowanymi budynkami i placami. Robi wrażenie szczególnie przy zachodzie słońca.

Ostatnim etapem naszej kubańskiej podróży było osławione Varadero. Widzieliśmy je z innej strony niż 99,9 % przybywających tu turystów, gdyż ponownie mieszkaliśmy w casas particulares.
Potwierdziło się to, co słyszeliśmy o tym kawałku wybrzeża – nie ma tu nic oprócz fantastycznych plaż oraz znakomitej wieczornej rozrywki. Plaże niewątpliwie należą do najpiękniejszych, ceny do najwyższych, a rozrywki do najgorętszych.

Mojito, canchanchara, salsa i przepiękna pogoda – jedne z najweselszych i najlepiej wspominanych wakacji 🙂

Jeśli Cię zainspirowałam i masz ochotę pojechać na Kubę – zapraszam!