A w niej kilka słów o jałmużnie, słoniach, Mekongu i malowniczych okolicach Luang Prabang.
Jałmużna
W paru krajach Azji m.in w Birmie, Tajlandii czy Laosie jest zwyczaj składania porannej jałmużny mnichom.
Z czego wynika ten zwyczaj?
Wynika wprost z nauk Buddy, który głosił, że mnich powinien posiadać tylko szatę i miskę żebraczą i utrzymywać się z ofiar. Mnich nie zajmuje się dobrami doczesnymi, one są tylko przeszkodą w osiągnięciu oświecenia… Właściwym „bogactwem” mnicha ma być zadowolenie płynące z poprzestania na małym. Dzień w dzień, o świcie mnisi przechodzą uliczkami miast, czy wsi i z rąk wyznawców odbierają jałmużnę, jedzenie, ryż, który ma im wystarczyć na cały dzień.
W Luang Prabang, o wschodzie słońca około 200 pomarańczowo odzianych, bosych mnichów wędruje ulicami miasta, zbierając ofiary składane przez mieszkańców. Wokół panuje cisza, jest spokojnie i troszkę sennie… a mnich za mnichem przemierza ulice miasta.
Nie ukrywam, że i nam udzielił się nastrój tego poranka, kupiliśmy parujące, świeże paczuszki z ryżem i rozdawaliśmy przechodzącym mnichom. Mieliśmy poczucie uczestniczenia w długowiekowej tradycji oraz dołożenia swojej cegiełki w dobrej sprawie, a coraz mocniej padający deszcz tylko podkreślił klimat tej chwili.
Jak widzicie w Luang Prabang łatwo jest uczestniczyć w tym porannym rytuale, ale….. zaczyna do mnie docierać, że mieliśmy szczęście będąc tu w tzw. niskim sezonie. Podobno w wysokim na ulicach jest więcej zorganizowanych wycieczek niż mnichów i więcej aparatów fotograficznych niż mnichów wobec czego brakuje czasu na refleksję, a mistycyzm chwili ulatnia się w walce o lepsze ujęcie.. 🙁
Słonie, Mekong, buddyjskie jaskinie
Dobrze się domyślacie, że miasto to nie wszystko. Na pewno nasz pobyt nie byłby taki pełen wrażeń gdybyśmy nie wybrali się nad Mekong. Tu po pierwsze kąpaliśmy słonie, potem wywieziono nas kawał drogi w górę rzeki i popłynęliśmy kajakami zgodnie z biegiem Mekongu, aż do jaskiń w Pak Ou.
Taka trzy – etapowa wycieczka. Świetna!
Kąpanie słoni, to było wielkie przeżycie dla moich chłopaków. Z jednej strony duża frajda, z drugiej parę nieoczekiwanych figli, które słoniki niespodziewanie zrobiły. Zobaczcie sami:
Panowie się przyłożyli i szczotkami ryżowymi wyszorowali zwierzaki jak się patrzy. Myślę, że były bardziej zadowolone niż oni z kąpieli w Mekongu 😉
A dalej było jeszcze lepiej – Mekong, czyli rzeka, która żywi 4 kraje Azji, swój bieg zaczyna na Wyżynie Tybetańskiej. Przecina Chiny, potem Laos, Kambodżę i dociera do Wietnamu, gdzie tworzy deltę, dom dla 17 mln ludzi (!)- tenże Mekong był nasz! W zasadzie tylko nasz 🙂
Muszę tu dorzucić jeszcze kilka słów o tej wyjątkowej rzece, gdyż warto je sobie przemyśleć. Od dawien dawna była źródłem konfliktów i licznych nieporozumień właśnie dlatego, że przepływa przez terytoria różnych krajów. Teraz też nie jest lepiej, gdyż kraje prowadzą politykę dostosowaną do swoich potrzeb, nie patrząc na ekosystem rzeki globalnie. np. budują tamy, realizują projekty hydroelektryczne szukając źródeł energii. Gdy takie działania nie są konsultowane doprowadzają do dramatycznych sytuacji w ekosystemach, narażają dochody ludności, która żyje z połowu ryb lub uprawy ryżu, a te ostatnie bezpośrednio zależą od stanu wód Mekongu. Życie wielu mln ludzi zależy od tej rzeki…
Niebagatelna sprawa!
Jak pisałam, górny bieg Mekongu wije się przez Laos, wody są szerokie i dość spokojne, ale czuć w nich moc. Gdy wypuściliśmy nasze kajaki na wodę zaczęły płynąć zgodnie z nurtem. Nie będę szczegółowo opisywać kilku przystanków przy tymczasowych wyspach na rzece, przystanków mających na celu wylanie wody z kajaków :)….. powiem tylko, że było super! Spływ dostarczył nam wielu emocji, a to, że na rzece oprócz nas nie było w zasadzie nikogo (!) powodowało, że czuliśmy się jak w jakimś zaginionym czy zapomnianym świecie.
Dopiero przy jaskini w Pak Ou pojawiły się inne łodzie i inni ludzie…
Jaskinię Pak Ou oczywiście zobaczyliśmy, choć bez ochów i achów, bo średnio lubię jaskinie jako takie. Pełna wizerunków buddy, pełna ofiar, okadzona kadzidłami, z klimatem. Większa jej część jest po prostu mroczna, ale widać, że zewsząd otaczają nas figurki buddy i te wielkie, i te malutkie, i te wręcz mikroskopijne. Z tej „jaśniejszej”, zewnętrznej części jest bardzo ładny widok na Mekong i tu też znajduje się ołtarzyk, przy którym wszyscy składają ofiary.
Dla Laotańczyków jaskinie te to miejsce święte. Legenda głosi, że mieszkają tam duchy rzek. Król Laosu Setthathirath, ten sam, który zbudował Wat Xien Thong – ponoć odkrył tę jaskinię w XVI w. Specjalnie zatrudniani przez władców artyści przez setki lat rzeźbili figurki Buddy…
A teraz my przed nimi stoimy, składamy dary, palimy kadzidełka oraz nawiązujemy znajomość z przyjacielsko nastawionymi świątynnymi kotami 🙂
Na koniec zostawiłam wyprawę do wodospadu Kuang Si, to taka bajkowa kraina.
Wodospad znajduje się w sercu dżungli, otoczenie jest piękne, roślinność bujna, więc jest on zatopiony w zieleni, która mocno kontrastuje z jego mleczno – turkusową wodą.
Aby tu dotrzeć z Luang Prabang trzeba pokonać ok 30, może 40 km drogami, które nie są dobre… więc podróż trwa dobrą chwilę.
Po przedarciu się przez liczne kramy i stragany z jedzeniem stojące wzdłuż głównej drogi wchodzi się na teren „parku”. Oczywiście trzeba zapłacić za bilet ok. 20,000 LAK (mniej więcej 2.50 USD).
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyliśmy były niedźwiedzie uratowane z rąk kłusowników i przemytników. Nie robiłam zdjęć, bo jakoś żal mi było tych zwierzaków, które siedziały za kratkami mając tyle dżungli dookoła. Nie zrozumiecie mnie źle, nie wyglądały na nieszczęśliwe, przestrzeń miały godną, huśtawki, linki, „małpi gaj” dla niedźwiedzi, ale jednak za kratkami. Pocieszała mnie myśl, że z pewnością miały się lepiej tu, niż w rękach handlarzy.
Następną rzeczą, która rzuca się w oczy jest wspomniana wyżej turkusowa woda przebijająca się pośród zieleni. Ścieżką wijącą się wzdłuż rzeki podążaliśmy w górę mijając przepiękne oczka wodne położone tarasowo jedno nad drugim. Doszliśmy aż do wodnych kaskad i finalnie do kilkudziesięciometrowego wodospadu.
Miejsce jest piękne, a choć upał tego dnia był spory, woda, jak się przekonaliśmy, okazała się mocno orzeźwiająca.
Laos niesie w sobie tajemnicę.
Zwiedziłam prawie wszystkie państwa Azji. Byłam parę razy w Chinach, Japonii, Korei, ukochanej Indonezji, Malezji, Singapurze, Bangladeszu, Indiach, Pakistanie, Kazachstanie, Kirgistanie, na Sri Lance, na Filipinach, w Kambodży, Nepalu, Butanie, na Malediwach, w Tajlandii i w Birmie… na nawet w Brunei czy w Timorze Wschodnim – i co?
I bardzo się z tego cieszę, ale wiem podskórnie, że Laos ma w sobie jakąś jeszcze nie do końca poznaną duszę. Może ta jego dzikość, bieda, niedostępność, mniejsza popularność – w końcu żadnych plaż tu nie ma :), żadnych oszałamiających zabytków też nie, powodują, że emocje które budzi są jakby bardziej autentyczne, a ciekawość ludzi i życia rośnie.
Choć to bardzo egoistyczne chcę aby pewne rzeczy trwały niezmiennie w takich autentycznych miejscach jak Laos.
Dlaczego? Bo wiem, że globalizacja zabiera tę autentyczność. Z drugiej strony oczywiście wiem, że ta sama globalizacja pomaga żyć wygodniej. Najprostsze przykłady można mnożyć: blacha falista na domach zamiast wyplatanych dachów, plastikowe wiaderka zamiast nietrwałych tykw, czy plecionek, wygodne europejskie ubrania zamiast strojów narodowych itd. My turyści chcemy zachować koloryt lokalny i nie widzieć tej globalnej szpetoty, ale ludzie żyć muszą, muszą się rozwijać, poznawać, uczyć, szkolić. Muszą iść do przodu, jeśli chcą rzecz jasna….
Gdy jednak trafiamy w takie miejsce, które jeszcze daje poczucie autentyczności, cenimy je sobie ponad wszystko! Ja sobie cenię ponad wszystko!
P.S. może mi ktoś zarzucić, ze plotę bzdury, bo akurat Luang Prabang to najbardziej skomercjalizowane miasto Laosu! No może…. ale nie w porze deszczowej 😉