Zawsze chciałam pojechać do Norwegii. Fiordy, Morze Północne… czy może już Morze Norweskie 😉 , surowa, nieskalana przyroda, kolorowe domki rozrzucone malowniczo na postrzępionym, skalistym wybrzeżu, góry i … potwornie drogo.
Jeśli do wyboru mam Azję na 3 tygodnie w cenie 5 dni w zimnej Norwegii, to wybieram Azję 🙂 .
Ale któregoś dnia wreszcie się stało! Mega tanie bilety do Bergen, podróż optymalnie, bo na 4 dni, początek września, więc po sezonie, ale jeszcze ciepło.
Celem nie było Bergen, choć i to miasto, a raczej miasteczko zobaczyliśmy. Celem była Trolltunga.
Wiele osób pewnie dobrze kojarzy to niezwykłe miejsce, tę półkę skalną wystającą nad przepastnym fiordem wyglądającą dokładnie jak język trolla giganta. Wejść tam, zobaczyć świat i piękny fiord z góry to marzenie, które właśnie się iściło.
Na lotnisku wynajęliśmy super autko, hybrydę Toyotkę i w drogę. Od miejsca docelowego dzieliło nas 130 km i 2 przeprawy promowe, wszystko poszło jak z płatka.
Podczas jazdy towarzyszyła nam cisza, wysokie góry ze szczytami w chmurach i fiordy. Widoki przednie… takie jak miały być.
Na kemping w Oddzie dotarliśmy mocnym popołudniem. Zarezerwowałam tam domeczek na 2 noce i wkrótce okazało się to super rozwiązaniem. Deszcz straszył i ciepło nie było. Zaciskaliśmy kciuki, aby następnego dnia pogoda była dobra, bo czekało nas 1100 metrów przewyższenia, około 23 kilometry trasy, czyli zależnie od tempa w jakim będziemy iść, ok 10 godzin marszu. Przy dobrej pogodzie to przyjemność, ale podczas deszczu… hmm słabiutko.
Z Oddy jest zaledwie 12 km na parking, z którego ruszyliśmy w drogę na Trolltungę. Najdroższy parking świata, za który zapłaciłam ponad 250 PLN! Nie była to niespodzianka, byłam przygotowana, ale mimo wszystko … nie lubię!
Początek trasy był trochę nużący, gdyż szliśmy ponad 3 km szosą, zakosami w górę, potem dopiero weszliśmy na właściwą ścieżkę. Ścieżka na początku też nie była łatwa, gdyż prowadziła ostro pod górę, po kamieniach, między konarami i korzeniami drzew. Trzeba uważać, szczególnie, że z reguły jest ślisko.
Gdy osiągnęliśmy wysokość ok. 1000 m npm zrobiło się naprawdę pięknie. Trasa wiodła grzbietem, raz lekko w górę raz lekko w dół. Wiało mocno, w dole ciągle zmieniała się wstążka niebieskiego, grafitowego, a czasem brunatnego fiordu. Słońce raz wychodziło, raz chowało się za chmury. Wszelkie odcienie zieleni, szarości, brązów widoczne były wyraźnie. Wysokich drzew brak, ale wszelkiej maści porosty i kwiaty kryły się w bardziej zacisznych miejscach.
Po ok. 5 godzinach doszliśmy w końcu do osławionej Trolltungi.
Aby każdy miał szansę zrobić sobie zdjęcie, bez „aktorów drugiego planu”, wzdłuż ścieżki ustawiła się grzeczna kolejka. Szła całkiem sprawnie, a mnie i Ignacemu nawet bardzo szybko, gdyż zostawiliśmy w niej Bartka, który zgłodniał, więc pochłaniał lunch, a my zrobiliśmy rundkę po okolicy i znaleźliśmy bardzo ładną, acz nie tak spektakularną Małą Trolltungę. Nie cieszyła się ona zbyt dużym zainteresowaniem więc w spokoju zrobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy do kolejki.
Muszę przyznać, że wejście na półkę podniosło mi poziom adrenaliny! Cóż z tego, że jest bardzo szeroka, czego na zdjęciach z reguły nie wdać, ale jest też stosunkowo cienka, przynajmniej z perspektywy robiącego zdjęcie. Przestrzeń wokół olbrzymieje, gdy na niej staniesz! Jest wspaniale!
Droga powrotna wiedzie tą samą trasą. Wydawać by się mogło, że z tego powodu będzie nudnawa. Prawda jest taka, że idąc w przeciwną stronę mieliśmy przed sobą zupełnie inne krajobrazy i nudno nie było ani przez chwilę. Końcówka dała nam w kość, gdyż zejście jest męczące, a dodatkowo zaczęła się zmieniać pogoda. Gdy dotarliśmy do auta lunęło.
Szczęśliwie mieliśmy domek, w którym po zapaleniu elektrycznego kaloryfera zrobiło się ciepło jak w uchu. Zresztą wkrótce mieliśmy gości, dwójkę młodych Polaków, którzy zwiedzali Norwegię już 3 tygodnie i biwakowali w okolicy. Lało tak, że przyszli się do nas ogrzać i podsuszyć ciuchy. Nie dziwię się, ziąb zrobił się w pewnym momencie naprawdę nieprzyjemny.
Następnego ranka pożegnaliśmy Oddę.
Chciałabym podkreślić, że warto tu przyjechać na dobrych parę dni. Okolica jest pełna wspaniałych miejsc, szlaków trekkingowych, jest kilka możliwości wejścia na lodowiec, poślizgania się na nim lub zrobienia sobie kółeczka na biegówkach.
Pod kątem różnorodności sportów, które można uprawiać niezależnie od pory roku Norwegia naprawdę imponuje.
Ponieważ tych możliwości jest tu tak wiele podjęliśmy malutką próbę podejścia na lodowiec, skończyła się ona podjechaniem na parking. Nogi bolały, kolana także i raczej wolałam oglądać widoki z okna samochodu.
Pojechaliśmy piękną trasą do Bergen. To co mnie zaskoczyło to ilość tuneli w Norwegii. Nie spodziewałam się, ze będzie ich tak dużo i że, w tunelu może znajdować się rondo! To, że tunelem można przejechać pod fiordem, po chwili nie było niczym dziwnym. Ale rondo ;)?!
I jeszcze parę słów o Bergen, które ma faktycznie przepiękne maleńkie centrum i malowniczą lokalizację.
Pochodziliśmy po dzielnicy Bryggen, której wąskie fasady kolorowych, drewnianych domków to faktycznie malowniczy obrazek. Kiedyś były to domy kupieckie Hanzy, która przez długie wieki miała w Norwegii monopol na handel zbożem i oczywiście… rybami. Dziś w większości budynków znajdują się restauracje i sklepy z pamiątkami. Klimat miejsca potęgują wąskie przejścia między domami, drewniane posadzki, niskie sufity i stare kamienne murki. Cała dzielnica została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.
Byliśmy też na targu rybnym przy nabrzeżu. Świeżych ryb, owoców morza i lokalnych przysmaków na licznych straganach nie brakowało. Można tu nieco taniej niż w restauracji zjeść np. pyszną kanapkę z łososiem 🙂
Nie mieliśmy już czasu by wjeżdżać na Wzgórze Floyen, skąd widoki są ponoć piękne. Tych ostatnich miałam już pod dostatkiem, dlatego też wcale nie żałowałam.
Tak mniej więcej wyglądała nasza krótka i bardzo treściwa wizyta w Norwegii. Przyrodniczo zachwycająca i przy zastosowanych środkach nawet dość ekonomiczna 😉 (jak na ten kraj)!