Ta część będzie bardziej plażowo wypoczynkowa, wspomnę też słówko lub dwa o kuchni wietnamskiej, która wzbudza sporo kontrowersji wśród podróżujących po Wietnamie… I słusznie 😉

Ha Long Bay – zatoka Lądującego Smoka

Zatoka Ha Long, czyli Lądującego Smoka jest piękna ….. kropka i wykrzyknik.
Co ważne jest taka i zimową porą, gdy wysepki zatoki wyłaniają się z gęstej mgły nadającej okolicy tajemniczości i w lecie (my byliśmy w lipcu), gdy świeci ostre słońce i woda stara się przybrać lazurowy odcień.
Dlaczego stara się? Od lat wiadomo, że wody zatoki są bardzo zanieczyszczone. Wzmożona turystyka daje „cudom natury” popalić. Niby wdrażane są jakieś działania, ale szczerze mówiąc nie ryzykowałabym kąpieli w zatoce. Co więcej w okresie lata pływa tu spora ilość wielkich i niebezpiecznych meduz (jelly fish). Mają tak mocne parzydełka, że ponoć od ich poparzenia można nawet stracić życie.

Parę istotnych faktów: Zatoka wpisana została w 1994 r na listę UNESCO. Zachwyca majestatycznymi formacjami wapiennymi i licznymi jaskiniami rozrzuconymi na powierzchni 1500 km². Sama zatoka to de facto odnoga Zatoki Tonkińskiej, wyróżnia się jednak zacieśnieniem wysepek – kopców przybierających różnorakie formy. Szacuje się ich ilość na ok. 2 tys. Przewodnicy mówią w prawdzie, że dokładnie jest ich 1969 – i jest to ukłon w stronę czczonego wszędzie Ho Chi Minha, który w tymże roku zmarł 😉

A co głosi legenda? Ona opowiada o Nefrytowym Cesarzu, który wysłał na ziemię Matkę Smoka i jej dzieci, aby pomóc Wietnamczykom w walce z dzikimi najeźdźcami przybywającymi z północy od strony morza. Matka Smok odparła atak wrogów boskim ogniem i „bombardowaniem” gigantycznymi szmaragdami, które utworzyły niepokonany mur obronny w morzu. Dzięki smokom najeźdźcy zostali zniszczeni, a pokój wrócił do kraju.
Szmaragdowy mur po tysiącu lat zmienił się w wysepki o różnych rozmiarach i kształtach. Po bitwie matka i jej dzieci nie wróciły do nieba tylko zostały na ziemi i pomagały ludziom w codziennym życiu. Na ich cześć zatoka została nazwana zatoką Lądującego Smoka, a Wietnamczycy wierzą, że ich naród pochodzi właśnie od smoków.

Ponieważ od swojej pierwszej wyprawy do Wietnamu marzyłam by spędzić w Zatoce Ha Long ciut więcej czasu zdecydowałam, by tym razem zostać tu na dwie noce. Wybrałam maleńkie lokalne biuro, które oferowało jedną noc na wyspie w domu gospodarzy, a drugą klasycznie na łodzi.
Dlaczego tak?
Wiele osób chwali rzadziej odwiedzaną i zarazem dużo mniej tłoczną część zatoki o nazwie Bai Tu Long. Wody są tu czystsze, wręcz wyglądają na bardzo czyste, lokalni bardziej otwarci, a samo miejsce dużo mniej komercyjne.
To w tym rejonie jest wyspa, na której spędziliśmy pierwszą noc. Z małego portu popłynęliśmy wśród pięknych wapiennych wysepek, o dość ostrych, klifowych ścianach na niewielką, dużo bardziej płaską wysepkę, z czystą, szeroką plażą, gdzie swobodnie można było się kąpać na ładnej plaży, gdzie pojeździliśmy rowerami obserwując życie i pracę rolników, gdzie pod okiem gospodyni przygotowaliśmy kolację, na którą składały się głownie sajgonki i różnego rodzaju kiszonki.
Spędziliśmy miły wieczór z gospodarzami, a rano popłynęliśmy do Halong Bay.
Czy było warto?
Jasne, że tak!

A samo słynne Ha Long?
W porcie zaokrętowaliśmy się na wygodną łódź ze sporymi, sypialnymi kabinami i dużą wspólną jadalnią. Potem z górnego pokładu obserwowaliśmy feerię kształtów, wpatrywaliśmy się z zachwytem w rosnące przed nami skalne masywy. Byłam nawet zdziwiona, że tak długo można pozostać w zachwycie 😉
Mijaliśmy też sporą ilość farm ostryg hodowanych tu w nieco innych celach niż konsumpcyjne!
A w jakich?
Hmm, w Ha Long hoduje się ostrygi na perły. Uzyskuje się tu białe, żółte i czarne perły. Jeśli weźmiemy pod uwagę statystyki to ze 100 wyhodowanych ostryg średnio 10 produkuje perłę. Z dziesięciu wyhodowanych perełek, niektóre mają skazy lub nieregularny kształt, więc nie nadają się do produkcji biżuterii.
Sam proces produkcji jest dość ciekawy:
1) hodowla ostryg – ostrygi wkłada się do wody i czeka, aż osiągną odpowiedni wzrost.
2) gdy podrosną, ostrygi się oczyszcza z zewnątrz i każdą delikatnie otwiera. Trzeba w każdej umieścić zalążek perły. Co może być takim zalążkiem? Może to być np. ziarenko piasku, ale wtedy proces jest długi, bo perła musi rosnąć 3-4 lata, sprytni Wietnamczycy stosują więc maleńkie perełki przygotowane wcześniej z masy perłowej skracając hodowlę do półtora roku!
3) ostatni etap, to śmierć! Śmierć ostrygi równoznaczna z wyjęciem z niej wyhodowanej perełki.

Wróćmy do widoków gdyż one naprawdę zniewalają :). Gładka tafla wody, kojący szum wody i dumnie płynące łodzie gdzieś na horyzoncie.
Oczywiście jest to spokój dość pozorny gdyż wokół dużych łodzi z turystami, w niektórych miejscach, gdzie były przystanki od razu pojawiała się jakaś maleńka lokalna łódeczka zatowarowana „jak się patrzy”. Piwo (ciepłe), woda, softy, krakersy, ciasteczka, roztopiona czekolada.
W końcu wszędzie można zarabiać – nawet na środku zatoki …

Sporą radość sprawiło nam także pływanie kajakami po zatoce. Raz byliśmy w pobliżu farm ostrygowych, opływaliśmy skalne wyspy, innym razem wpłynęliśmy do wnętrza wyspy 🙂

A samo miasteczko Ha Long? hmm – strach się bać 😉 – sami popatrzcie!
* mała wskazówka – w Wietnamie, tak jak w wielu w sumie miastach świata – patrz np. Amsterdam – podatki płaci się od szerokości fasady budynku 🙂

Urocze prawda?
Widać, że miasto dynamicznie się rozbudowuje i wszyscy szukają zarobku. Jak grzyby po deszczu powstają małe hoteliki, restauracje, sklepy. Poszerzane są drogi, prowadzona kanalizacja, tylko kable elektryczne zwisają jakoś ciężko pogubione w swoim splątaniu i coraz większej ilości 🙂

Czas na coś starego – przedstawiam Hoi An

Hoi An, inaczej miasto lampionów znajduje się mniej więcej w połowie długości Wietnamu, niedaleko wybrzeża, gdyż położone jest u ujścia Rzeki Perłowej. Nie dość, że piękne, to jeszcze tak dogodnie położone! Można tu i zakosztować kultury i równie ważnego odpoczynku na naprawdę urokliwych plażach wybrzeża.
Początki miasta sięgają już I tysiąclecia p.n.e. Wtedy to założono tutaj port, który do czasów kolonialnych był największym portem w tej części jedwabnego szlaku. Przybywali tu i kupcy z Japonii i z Chin, a później różnych krajów europejskich. Handlowano m.in. drogocennymi jedwabiami, przyprawami, masą perłową i chińskimi medykamentami.

Historia zacna , a co warto zobaczyć?
Jest tu parę punktów, na które warto zwrócić uwagę. Zacznę od tradycyjnego, krytego japońskiego mostku, który jest wizytówką miasta, świątynie z licznymi detalami, kolorowo zdobione i wabiące zapachem kadzideł, są też chińskie drewniane domy zamieszkiwane od pokoleń, które w dalszym ciągu umeblowane są oryginalnymi, wielkimi i ciężkimi sprzętami inkrustowanymi masą perłową. Ciekawe są też budynki chińskich zgromadzeń – będące w dalszym ciągu centrum aktywności mniejszości chińskich. Niektóre chińskie społeczności nadal urządzają sobie swoiste „pielgrzymki”, odwiedzając hale zbudowane przez przodków z ich prowincji.
Spacer po uliczkach to podstawa zwiedzania miasteczka, to wzdłuż nich stoją tworzące cały klimat, pięknie zachowane kamieniczki w portugalskim stylu.
A w środku?
Jeśli nie restauracja to sklepik. Hoi An to mekka dla lubiących zakupy. Najwięcej tu lampionów, wszelkiego rodzaju ozdób, ceramiki, leczniczych ziół, obrazów, hamaków, wężówek. Są też słynne zakłady krawieckie 24 h. Możesz zamówić garnitur, czy sukienkę i po 24 h odebrać gotową z zakładu. Voilà!
Ale nic nie przebije ilości lampionów w tym mieście. W ciągu dnia dyndają sobie swobodnie nad uliczkami, ale wieczorem zaczyna się prawdziwy spektakl. Ich aranżacje, faktura, kolory są tak różnorodne, że naprawdę dech zapiera i nadaje unikalnego charakteru staremu Hoi An.
Tym samy spacerujących jest wieczorem nawet więcej niż w ciągu dnia. A przy niektórych punktach prawdziwe tłumy!

Polski akcent w Wietnamie będący dla wielu zaskoczeniem

Hoi An uczciło pamięć Kazimierza Kwiatkowskiego, zwanego po prostu Kazikiem, stawiając mu pomnik przy jednej z głównych ulic.
Wiecie kto to?
Kazik w latach 80-tych przewodził grupie polskich konserwatorów pracujących w Wietnamie. Wśród jego najważniejszych osiągnięć wymienia się otoczenie ochroną dwóch zabytkowych kompleksów: zespołu świątynnego My Son, średniowiecznej osady Fajfo, dziś znanej jako Hoi An, a także dawnej stolicy kraju, Hue. Dzięki pracy Kazika wszystkie te obiekty są dziś na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO i są nie tylko cennymi zabytkami przeszłości, ale i atrakcjami turystycznymi, przynoszącymi znaczący dochód dla swoich regionów.
Jak wspominałam postać Kazimierza Kwiatkowskiego jest także ściśle powiązana z tajemniczymi ruinami My Son, które oczywiście zwiedziliśmy.

My Son

Mówi się o tym miejscu wietnamskie Angkor Wat. No cóż różnica jest spora, ale warto zajrzeć i zobaczyć na własne oczy, to jedno z bardziej tajemniczych miejsc świata, szczególnie, że znajduje się zaledwie 30 km od Hoi An.

Kto stoi za tajemnicą?
My Son to prawdopodobnie hinduistyczne sanktuarium religijne ku czci Śiwy, założone przez lud Czamów. Czamowie zamieszkiwali środkowy Wietnam, wtedy państwo Czampa, w okresie od II do XIX wieku. Pierwsze budowle w My Son powstały w IV wieku i korzystano z nich do XV wieku. Później podobnie jak Angkor popadły w zapomnienie i zarosły dżunglą.
Dlaczego Państwo Czamów upadło?
Powodem mógł być wzrost liczby ludności wyznającej buddyzm i przejęcie władzy na tym terenie przez Wietnamczyków.
Kiedy odkryto My Son?
Przyczynili się do tego Francuzi pod koniec XIX wieku.

Jedno co od razu rzuca się w oczy gdy spacerujemy po terenie sanktuarium to ilość lejów po bombach. My Son było świadkiem niejednej bitwy podczas długiej wojny wietnamskiej. Ucierpiało więc nie tylko przez zarośnięcie dżunglą….
Do 1969 roku można było zobaczyć 71 świątyń, które pomimo upływu lat były w dobrym stanie. Niestety większość z nich została zbombardowana przez Amerykanów, gdyż na terenie My Son ulokowała się baza Wietkongu. Siłą rzeczy My Son nie miało szans. Amerykanie zniszczyli niestety także najwyższą świątynię, na której Wietnamczycy umieścili nadajnik, a cały teren zaminowali.
Cóż nam więc pozostało?
Nie za dużo – teraz można zobaczyć około 20 świątyń, a wejść tylko do kilku. Z reszty pozostały fundamenty lub fragmenty murów. Ale i tak panuje tu mistyczny klimat, nawet w tym lepkim upale, którego doświadczaliśmy, warto!

Plaża An Bang

Polecam! – sielsko, anielsko, pyszne rybki czy owoce morza w mini restauracjach na plaży, woda spokojna, a co wieczór zatoka oświetlona przez łódki „koszyki” z poławiaczami ryb. Hoi An oświetlają lampiony, a zatokę koszykowe, bambusowe łódki 🙂
Nie chcieliśmy mieszkać w tłocznym Hoi An i wybrałam miejsce nad morzem troszkę cofnięte w stosunku do głównej plaży i wielkich hoteli. Chciałam mieć mały bungalow z ogrodem i wyjściem na plażę i taki też znalazłam. Do starego miasta mieliśmy ok 5 km w jedną stronę i najprościej było się tam dostać rowerami lub skuterem. To najsensowniejsza forma poruszania się po okolicy, odległości nie są wielkie, a okolica bardzo malownicza gdy tylko wyjedzie się z zabudowań.

Street food

Parę słów o tym co jedliśmy w Wietnamie. Wspominałam, że wiele osób przyznaje, że smak jedzenia w Wietnamie za nic nie pasuje do tego znanego im z popularnych w Polsce restauracji chińsko – wietnamskich. Nic dziwnego, smaki mocno się różnią. W końcu Wietnamczycy słyną z produkcji słynnego na cały świat sosu rybnego, którego używają do wszystkiego. Wielu z nas ten intensywny smak i zapach „psuje” smak potraw, szczególnie gdy używany jest w dużych ilościach. A Wietnamczycy go kochają!

Generalnie mamy spore spektrum potraw i możemy trafić….. bardzo źle, przyzwoicie lub naprawdę smakowicie. Im bardziej lokalne miejsce tym smaki są dalsze od naszych oczekiwań, ale mogą nas przyjemnie zaskoczyć (w drugą stronę ta reguła też działa 🙁 ).

Jest parę pyszności jak np. znajdujące się na poniższych zdjęciach Banh vac czyli White Roses mini-pierożki z ciasta ryżowego w delikatnym słodkawym sosie, oprószone prażoną cebulką. Zawsze znajdziesz Cao Lau ryżowy makaron z grillowanym mięsem, chrupiącymi chipsami z boczku, ziołami, sałatą i kiełkami. Jest też dobre Banh Xeo czyli chrupiące naleśniki ryżowe z bogatym nadzieniem w postaci krewetek, kiełków i warzyw; zajada się je zawinięte w świeżą sałatę, zanurzając w orzechowym, aromatycznym sosie. Są też pierożki Wonton (smażone na głębokim tłuszczu zawiniątka z doskonale przyprawioną wieprzowiną, w delikatnym i lekkim sosie.
Są słynne bagietki Banh, które kupisz wszędzie, ale nie wszędzie są dobre :). Wersja pyszna to ta gdy bagietka jest ciepła wypełniona po brzegi chrupiącymi warzywami, aromatycznymi ziołami i świetnie przyprawionym, również ciepłym mięsem. Można niestety otrzymać taką z pociętą na kawałki słoniną i ….. i się rozczarować.
Z reguły nie natniesz się zbytnio zamawiając zupę Pho czyli wołowy bulion z makaronem i ziołami czy sajgonki w wersji świeżej, czyli nie smażone, często z krewetką, ziołami i warzywami (wg mnie dużo lepsze) lub te bardziej nam znane smażone wypełnione kurczakiem lub wieprzowiną oraz grzybami, ziołami i marchwią.
Każde z tych dań może być pyszne, ale może się zdarzyć, że smakować będzie ohydnie…. Co kucharka to inny smak…..
Jedno jest pewne, na owocach się nigdy nie zawiedziesz. W Wietnamie jest bardzo dużo sezonowych pyszności owocowych – tylko jeść lub pić, gdyż przy wielu „warzywniakach” można zamówić szklaneczkę soku.

Troszkę się rozmarzyłam tym opisem wietnamskich pyszności. Trzeba pamiętać, że warto pytać o rekomendacje, albo innych turystów, albo lokalnych, do których mamy zaufanie.
W czasie podróży nie raz i nie dwa zdarzało nam się pluć na lewo i prawo 🙂