Pisząc o USA trudno nie wspomnieć o miastach, wielkich metropoliach, ale także miasteczkach, które powalają swoją urodą, bądź jej całkowitym brakiem.

Weźmy takie San Francisco.

Z trzech stron otoczone jest wodą: na zachodzie Oceanem Spokojnym, a na północy i wschodzie akwenem Zatoki San Francisco. Można o nim powiedzieć bardzo wiele ciepłych słów, ale można też wiele bardzo chłodnych (dosłownie i w przenośni).
Położenie – malownicze, widoki – spektakularne, ilość zieleni, parków, przestrzeni publicznej – olbrzymia, zaparkować – nie sposób, rozbój uliczny – na porządku dziennym, muzea – jedne z najlepszych, koloryt miasta, zakupy, rozrywka, restauracje – powalają różnorodnością, klimat – hmmm – ziąb i wiatr i wilgoć nie rzucają na kolana (w lipcu marne 18stC, choć to oczywiście nie reguła), ceny – straszne 🙂

A Monterey czy Carmel by the Sea?

To inna bajka. Miasteczka są niewielkie i można powiedzieć „prestiżowe”. Ponadto są przepięknie położone, na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Uchodzą za enklawę bogaczy zmęczonych życiem w dużych miastach. Jakiś czas temu były często odwiedzane przez artystów.

W Carmel-by-the-Sea są głównie niewielkie domy otoczone drzewami, przez co ma się wrażenie przebywania w lesie, a nie w mieście. Jest tu kilka głównych uliczek ze sklepami i restauracjami, a wszystkie drogi z góry prowadzą do szerokiej piaszczystej plaży.

W Monterey jest natomiast ciekawe i spore Monterey Bay Aquarium, w którym można zobaczyć płaszczki, rozgwiazdy, meduzy, tuńczyki, rekiny, koniki morskie, a także wdzięczne wydry morskie, które są symbolem akwarium. Warto tu zajrzeć, szczególnie gdy podróżuje się z dziećmi.

A Page, Kanab, Kayenta, St George czy inny taki Wiliams?

No cóż, to takie miasteczka bez wyrazu, pośrodku różnego rodzaju skrzyżowań głównych dróg. Architektura raczej tragiczna, tekturowo-barakowa i szczerze mówiąc nie ma w nich nic na czym by można zawiesić oko. Czasem jakieś dekoracje, czasem ładny portyk z wygodnymi bujanymi fotelami, ot i tyle.
To co nas zaskoczyło to fakt, że trudno w nich znaleźć dobrą knajpkę. Nawet w najlepszej włoskiej restauracji, polecanej przez lokalnych potrafią tak rozgotować makaron, że konsystencją przypomina lane kluski, i tak zalać wszystko sosem i serem, że i tak nie widać co pod spodem… O to amerykańskie jedzenie! … dało nam popalić….

Jedzenie w USA

Skoro już zaczęłam, to napiszę co myślę o amerykańskim jedzeniu. Nie mówię tu o metropoliach, gdzie jest wszystko, i pyszny „taj”, i rewelacyjna knajpka z brazylijskimi naleśnikami z tapioki, tylko właśnie o tych niewielkich mieścinach mijanych po drodze, gdzie często trzeba się zatrzymać, by się przespać czy coś zjeść i … i jest problem….
Dlaczego?
Dlatego, że do dyspozycji mamy w zasadzie tylko amerykańskie dinners, gdzie hamburger (skąd inąd znakomity) jest najzdrowszą opcją. W interiorze nie istnieje pojęcie zdrowej żywności, tam wszystko idzie w ilość. Oto foto przykłady:

Obrazki służą za cały komentarz. Nie jest łatwo dokonać wyboru miejsca, bo albo wchodzimy w wysoką półkę i obiadek kosztuje swoje…. albo jemy jajecznicę z bekonem i z naleśnikami skąpanymi w syropie klonowym. A o dobrej kawie i chrupiącym pieczywie z serkiem i pomidorem można tylko pomarzyć…
Oczywiście nie jedzenie jest najważniejsze w podróżowaniu po Stanach, aczkolwiek, jak wszyscy wiemy, kulinaria zawsze pomagają w odbiorze kraju, podkreślają jego walory. My, nie będąc miłośnikami mięs, stwierdziliśmy, że to czego Amerykanin nie zepsuje na pewno to wołowina! Hamburgery okazały się naprawdę i zawsze najlepszą opcją.

Las Vegas czyli Miasto Hazardu i Los Angeles czyli Miasto Aniołów

O Las Vegas słyszał każdy. Cokolwiek bym tu nie napisała, nie będzie odkrywcze. Jedno jest pewne Las Vegas robi wrażenie tylko w nocy. W ciągu dnia znika cały jego urok i tajemnica. Neony, błyskające światła, żywe kolory, okrzyki ludzi dochodzące z poszczególnych „rollercosterów” umiejscowionych na czubkach wież w poszczególnych kasynach, dźwięki dochodzące z kasyn, gdzie wysypują się monety lub żetony z jednorękich bandytów, wszechobecny kicz. No takie jest Las Vegas.
My szybko zdecydowaliśmy żeby stamtąd zmykać 🙂
Info dla lubiących zakupy – outlety są naprawdę super. North Premium Outlets lepsze od South, odwiedziliśmy oba, gdyż na lotnisku w las Vegas ukradziono mi walizkę …. Zakupy stały się więc koniecznością – ha ha!

A Los Angeles? Tu mam większy zgryz, gdyż tak naprawdę nie poznałam tego miasta. Nie za bardzo, poza wszystkim, mnie interesowało. Oczywiście przejechaliśmy słynną Rodeo Drive, a właściwie jej 500 metrowym wycinkiem znajdującym się w Beverly Hills  pomiędzy Wilshire Boulevard, a Santa Monica Boulevard.
Dlaczego?
Bo to najdroższy kawałek Los Angeles i prawdopodobnie całej Ameryki!
Czy to faktycznie widać?
Niekoniecznie…
Dla mnie bogactwo, splendor, prestiż widać na 5 Avenue w NYC, czy nieziemskim Barneys w NYC, ale tu w Los Angeles wszystko jest takie niskie, witryny są bardzo eleganckie, ale często tak gęsto zastawione samochodami lub freakami, którzy robią sobie selfie przy każdej kolejnej najdroższej witrynie, że odbiór jest przytłumiony. Niby mówi się, że główną atrakcją tego miejsca jest właśnie oglądanie wystaw sklepowych. Może i warto wstąpić do kilku sklepów aby poczuć klimat przepychu oraz zachwycić się ekstrawaganckimi dekoracjami, luksusowym wyposażeniem i profesjonalną, przemiłą obsługą, szczególnie, że wiele witryn to małe dzieła sztuki i prawdziwe perełki architektoniczne, ale nie po takie Zachodnie Stany Zjednoczone tu przyjechaliśmy. Te miejsca może robią wrażenie na tych, którzy faktycznie przyjechali tu na zakupy… może…
P.S. Widzieliśmy też słynną Aleję Gwiazd i zrobiliśmy mnóstwo zdjęć 🙂

To co na pewno nam się podobało w Los Angeles to dzielnica Santa Monica i położona tuż obok Venice Beach.
Dlaczego?
Myślę, ze ze względu na swoje położenie, jak i na panujący tu klimat. Ocean, fale, świeże powietrze, prawie 6 km plaża, super fajna promenada, po której Kalifornijczycy biegają, jeżdżą na rolkach, na rowerze, deskorolkach. Inni odpoczywają na plaży, wsłuchują się w szum oceanu. Niektórzy próbują przebić się do restauracji na słynnym molo, zrobić sobie zdjęcie na ławeczce Forresta Gumpa, czy zjeść krewetki z jego knajpki „Bubba Gump Shrimp”. Jak już wspomniałam najbardziej popularną częścią plaży Santa Monica jest właśnie molo – czyli Pier, który zbudowany był w latach 1908-1916 i uznany za najstarszy pier na zachodnim wybrzeżu Ameryki. Przy molo znajduje się także charakterystyczne i rozpoznawalne wesołe miasteczko Pacific Park oraz ostatnia część kultowej drogi – Route 66.

A sąsiednia, klimatyczna Venice Beach gdzie jest świetny skatepark, w którym swoje umiejętności prezentują mali i duzi, gdzie jest tzw. Muscle Beach o wiadomym przeznaczeniu, sporo artystów ulicznych, sporo tańczących na wrotkach, grających w siatkówkę plażową, jest też „Graffiti Walls„, gdzie można podziwiać i Schwazennegera i Jima Morrisona…..
Gdzie nie spojrzysz coś się dzieje.
Całości obrazu dopełniają palmy na tle zachodzącego słońca, muzyka rozbrzmiewająca z wielu stron, ludzie wyglądający na zrelaksowanych i szum wody. Ot taki „szczęśliwy” wycinek kalifornijskiego życia.

Parki Rozrywki

Bez nich Stany Zjednoczone nie byłyby sobą 😉
Brzmi dość radykalnie, ale coś w tym stwierdzeniu jest.
Znam dość dobrze parki rozrywki w Orlando na Florydzie. Na przestrzeni wielu lat byłam chyba we wszystkich. Teraz chcieliśmy zobaczyć dwa zupełnie różne parki: 6 Flags Magic Mountain oraz słynne Universal Studios w Los Angeles. To pierwsze to typowe „wesołe miasteczko” z zawrotnymi rollercosterami. Coś co kocham i ja i mój syn, nasi przyjaciele natomiast mieli do nich ograniczone zaufanie 🙂
Upał tego dnia był straszliwy, dlatego też w samym Six Flags nie było łatwo wytrzymać. Thrill rides, były natomiast bardzo thrill, adrenalina podniosła nam się do poziomu poza oficjalną skalą. Obskoczyliśmy wszystkie najbardziej przerażające, a te, które spowodowały migotanie przedsionków i palpitacje serca, nawet kilka razy… uff co to były za emocje!
Uwielbiam!
A Universal Studios, a szczególnie Harry Potter, to czysta magia. Technologia 4D jest niezwykła, że pozwala na tak realistyczny odbiór wrażeń. Latałam na miotle, łapałam świetlik, goniłam Harrego pomiędzy wieżami Hogwartu, czułam wiatr we włosach, zmiany temperatury powietrza, każdy zakręt i każde szarpnięcie… 4 minuty czystej przyjemności, MAGIA w czystej postaci 🙂
Wszystkie inne atrakcje Universal Studios mocno blakną przy tej właśnie, ale nie oznacza to, że nie warto wziąć w nich udziału. Oczywiście, że warto. Trzeba tylko pamiętać, że okres oczekiwania w poszczególnych kolejkach nie jest krótki 🙁
Z pewnością na coś trzeba postawić. Jeśli jesteś fanem „rides” (przejazdów) to skup się na nich, jeśli wolisz przedstawienia, to zaplanuj swój czas tak aby je wpleść w swój pobyt, a jeśli chcesz zobaczyć parady, to dokładnie sprawdź ich godziny. W ciągu całego dnia dzieje się tu naprawdę wiele.

Chyba dobrnęłam do końca tego czym chciałam się podzielić. Niewątpliwie ten kraj zasługuje na miano jednego z najbardziej różnorodnych. Warto tu wracać wielokrotnie, gdyż za każdym razem znajdziemy coś nowego, niesamowitego i monumentalnego. To taki kraj właśnie – wielowymiarowo monumentalny 🙂

Mam nadzieję, że tym, którzy jeszcze nie byli w USA wpis ten przyda się do zaplanowania swojej podróży marzeń, a tym, którzy byli i widzieli dał okazję by powspominać własne przygody.

Oczywiście chętnie pomożemy w realizacji marzeń. Zadzwońcie do nas!