Wcale nie tak łatwo opisać tą surową, górską krainę znajdującą się na samym koniuszku północnych Indii.
To co na pewno warto wiedzieć, to fakt, że Ladakh jest ostatnim wolnym przyczółkiem tybetańskiego buddyzmu i to właśnie zdecydowanie odróżnia go od reszty kraju.

Oryginalne XI – XVI w gompy, stupy chroniące relikwie Buddy, pomarańczowo-karminowi mnisi, piękne stare babcie z biżuterią, której do końca życia nie zapomnę, architektoniczne skarby Leh – stolicy regionu, potężna dolina Indusu, najwyższe przełęcze świata, jedna z najwyżej położonych dróg świata, a to wszystko na kamiennych płaskowyżach!

Moim marzeniem było przyjechać do Leh na Festiwal Plemion Górskich i to …… niestety się nie udało 🙁
Dlaczego? Cóż powód był prozaiczny, niespodziewanie przesunięto termin tego wielkiego dorocznego wydarzenia. Bilety do Delhi już zakupiłam i nie mogłam niczego ani przesunąć, ani zmienić 🙁

Jak widać nie wszystkie marzenia się spełniają…. Choć oczywiście żałuję, gdyż udział w festiwalu miał być ukoronowaniem pobytu w Ladakhu, to muszę przyznać, że czas tu spędzony wykorzystaliśmy znakomicie i zobaczyliśmy bardzo dużo.
Poruszaliśmy się i samochodem, i rowerem, i skuterem, i oczywiście na piechotę. To w końcu region górski, więc okazji do trekkingów nie brakowało.

Przypominam, że znaleźliśmy się pomiędzy głównym pasmem Himalajów, a górami Karakorum, w części górnego biegu rzeki Indus. Geograficznie w najbardziej na zachód wysuniętym fragmencie Wyżyny Tybetańskiej, czyli w historycznym Tybecie Zachodnim.
Sama nazwa oznacza krainę wysokich przełęczy – nie bez powodu, niemal wszystko leży tu na wysokości powyżej 3000 m n.p.m., a wysokość większości przełęczy przekracza 5000 m.

Tak więc przeszkodą, czy może niewygodą, która wymaga aklimatyzacji są tu wysokości. Stolica Ladakhu – Leh, do której przylecieliśmy z Delhi, leży na wysokości 3450 m n.p.m. Wokoło płaskowyżu, na którym leży, wznoszą się góry, praktycznie pozbawione roślinności i bardzo ostre w swoim wyrazie. Pierwsza noc na tej wysokości nie należała do przyjemnych, potem było już lepiej.

Trochę faktów geopolitycznych dla zainteresowanych 🙂
– to jeden z tych obszarów, gdzie od stuleci wiecznie wrze.

Delikatna geopolityka regionu jest prawdopodobnie największym problemem przyszłego pokoju i dobrobytu Ladakhu. Z tego należy zdawać sobie sprawę gdy tu przyjeżdżamy, czy przylatujemy. W okolicy oficjalnie stacjonuje ok. 45 tys. hinduskich żołnierzy! A może dużo więcej…. Kto wie? Rejon jest cały czas dozbrajany. Czołgi, broń, amunicja regularnie dolatują tu samolotami.
Poruszając się między klasztorami nie raz mijaliśmy olbrzymie tereny wojskowe o nośnych nazwach np. „Fire & Fury” i okraszonych hasłami typu „Passion for perfection” ułożonymi przed głównymi bramami wjazdowymi z kamieni bądź kwiatów. Żeby było jasne, widoczna gołym okiem ogólna bardacha, mocno kontrastowała z takimi górnolotnymi i rzucającymi się w oczy hasłami 🙂

Wróćmy jednak do problemu regionu, w którym nic nie jest proste.
Ladakh jest niejako nierozerwalnie związany z położonymi na zachodzie Dżammu i Kaszmirem. Około 45% całego tego terytorium jest obecnie kontrolowane przez Indie, 35% przez Pakistan, a 20% przez Chiny.

Po krótkiej wojnie w 1947 roku Pakistan przejął kontrolę nad większością zachodniej części Dżammu i Kaszmiru. Na mocy porozumienia granicznego z 1963 r., zawartego po wojnie między Chinami, a Indiami, Pakistan uznał chińską suwerenność na obszarze prawie 7 tys. km2 na północ od pasma Karakorum (na mapie zaznaczone jako Shaksgam Vally).
Pasmo Karakorum było wcześniej uważane za terytorium Pakistanu, ale trzeba pamiętać, że obszar ten jest również przedmiotem roszczeń Indii w ramach ich roszczeń do całego terytorium byłego państwa książęcego z epoki kolonialnej.
Sytuację komplikuje również fakt, że Chiny kontrolują Aksai Chin, jeszcze większy obszar (38 tys km2), który Indie uważają za część Ladakhu. Reasumując żadna z widocznych na mapie granic nie jest uznawana przez państwa należące do tego sporu terytorialnego. Do tego dochodzą jeszcze dominujące w danych regionach różne wyznania mieszkańców (muzułmanie w Kaszmirze, buddyści w Ladakhu i oczywiście hindusi i sikhiści i tu i tu).

Historycznie pierwotnie niezależne królestwo zamieszkałe przez plemiona tybetańskie, czyli Ladakh było okupowane przez Imperium Sikhów w 1834 roku. W 1846 roku zostało włączone do Dżammu i Kaszmiru, wówczas nowego państwa książęcego, które uznało brytyjską dominację.
Były jednak różne opinie co do tego, gdzie należy wytyczyć północną granicę państwa. W 1865 roku brytyjski geodeta William H. Johnson zaproponował granicę przez Aksai Chin, która została później zmodyfikowana przez brytyjskiego oficera wywiadu Sir Johna Ardagha.
Znana jako Linia Ardagha-Johnsona, granica, jest tą którą Indie nadal uznają, ale Chiny nigdy nie zaakceptowały tak przeprowadzonej granicy. Chiny uznają granicę, która została wytyczona w 1893 roku i nazwana na cześć George’a MacCartneya, brytyjskiego konsula w głównym mieście Xinjiangu i Sir Claude’a MacDonalda, brytyjskiego ministra ówczesnych władców Chin Qing. Uznawana przez Chiny granica daje im kontrolę nad większością Aksai Chin (z czym nie zgadzają się Hindusi).

Obszar Aksai Chin, który składa się głównie z niezamieszkanej pustyni skalnej położonej na dużej wysokości, jest tak rozległy i tak od wszystkiego odległy, że choć Chińczycy przez lata budowali tu w połowie lat pięćdziesiątych drogę biegnącą od Xinjiangu do Tybetu, Hindusi nie zdawali sobie z tego sprawy aż do 1957 roku (!)

Pięć lat później Indie i Chiny stoczyły krótką, ale zaciekłą wojnę graniczną, głównie na północnym wschodzie, ale także wzdłuż linii faktycznej kontroli między Aksai Chin i Ladakhem.

Poza kilkoma incydentami, gdy np. w 2017 roku wojska hinduskie i chińskie rzucały w siebie kamieniami, w rejonie Aksai Chin od 1962 roku panował względny spokój.
Jest jednak obszar, w którym ciągle wrze, to lodowiec Siachen, uważany za najwyżej położone pole bitwy na ziemi. Sporadyczne walki prowadzone w bardzo ciężkich warunkach i toczą się tam od 1984 roku. Tu jednak chodzi o spór Indii i Pakistanu. Obie strony utrzymują wojska na lodowcu i w jego pobliżu, także w dystrykcie Ladakhu, Kargil, gdzie również dochodzi do starć. To wyniszczająca i ciężka „wojna”, w której zginęły i pewnie będą jeszcze ginąć setki ofiar. A warto wziąć pod uwagę, że i Pakistan i Indie są w posiadaniu broni jądrowej. A i Chiny oczywiście też!
Jadąc w ten rejon warto przejrzeć bieżące informacje na temat sytuacji na granicach. Tak jak napisałam na początku, tu ciągle wrze i raczej nic nie wskazuje na to, że sytuacja ulegnie zdecydowanej poprawie.

Czas na parę słów o skarbach Ladakhu

Leh, będące stolicą regionu jest fantastyczną bazą wypadową. W samym mieście panuje bałaganiarsko backpakerska atmosfera. Liczne restauracyjki walczą o klienta, jeszcze liczniejsze agencje chętnie wynajmą rower, auto, skuter, przewodnika. Sklepiki oferują paszminy, kurtki wysokogórskie „made in China”, antyki i „antyki”, biżuterię i mnóstwo innych „przyda się”. W mieście oraz na głównej ulicy o wdzięcznej nazwie Grand Baazar panuje ogólny harmider, samochody, motory, skutery, zorganizowane wycieczki rowerowe, przy krawężnikach sprzedawcy świeżych warzyw i owoców i sporo turystów z różnych stron świata.


Nad wszystkim góruje Pałac w Leh, wysokie, 9 piętrowe, masywne gmaszysko, zbudowane w latach 30. XVI w. przez Sengge Namgjala, króla Leh. Król ten zasłynął zarówno ze wznoszenia klasztorów i twierdz, jak również z licznych podbojów. Jeszcze wyżej, trzeba wspiąć się tam wąską, kamienistą ścieżką, znajduję się piękna Gompa Tsemo z 1430 roku wraz chroniącym ją Fortem. W pałacu, choć wielki, nic szczególnego nie ma, ale Tsemo warto zobaczyć. Składa się z dwóch świątyń, jedna poświęcona jest buddzie Maitreya, a druga obrońcy Leh groźnemu Mahakali.

Leh Palace górujący nad miastem, a w dali Tsemo

Po przeciwnej stronie miasta w 1991 r. Japończycy wybudowali Stupę Shanti, do której można dostać się pokonując 566 schodów. Po takim trudzie, na lekkim bezdechu można napawać przepięknym widokiem na miasto, dolinę Indusu i okoliczne wysokie szczyty. Shanti choć współczesna, pięknie wpisała się w krajobraz Leh.

Shanti Stupa
widok na Leh

A teraz rowery!
To naprawdę wielka frajda w tych okolicach. Jeśli tylko kondycja wam dopisuje polecam ten środek transportu. Jedno jest jednak pewne, warto wziąć poprawkę na to, że nie będziecie na drodze sami… Ruch jest tu spory, wspominałam o dużej liczbie wojska, a ci lubią się przemieszczać, jest też sporo motorów, ciężarówek i autobusów wszelkiego typu. Dzieje się!
Pierwszą naszą wyprawę rowerową skierowaliśmy do pobliskiego klasztoru w Choglamsar, gdzie uczy się 60 mnichów. Jeden z nich, młody chłopak oprowadził nas po tymże klasztorze. Muszę powiedzieć, że skromnie tam, ale godnie.
Potem pojechaliśmy do przepięknego XV w klasztoru Thiksey, do tej pory przebywa w nim ok 100 mnichów. To naprawdę imponująca budowla, niewątpliwie uznana za najbardziej spektakularną buddyjską świątynię Ladakhu. Ma strzelistą strukturę, 12 kondygnacji, na które składają się stupy, rezydencje klasztorne, sale modlitewne i małe kapliczki. Widzieliśmy także duży filar, na którym znajdują się pięknie wygrawerowane nauki Buddy. W głównej sali modlitewnej klasztoru jest 15-metrowy posąg Buddy. Wnętrza zdobią między innymi kolorowe thanki i przepiękne malowidła ścienne. Jest tu co oglądać.


W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy pałacu Shey, to przepiękne miejsce, droga w górę wiedzie wzdłuż licznych młynków modlitewnych, które raz po raz wprawiają w ruch turyści i pielgrzymi, a widoki z poszczególnych poziomów zapierają dech w piersiach. Pałac jest mocno zrujnowany, ale warto poświęcić mu chwilę!


Tego dnia przejechaliśmy ok 50 km rowerami, trasa wiodła na wysokości 3500 – 3100 m npm. Łatwo nie było! Szczególnie powrót pod górkę dał się nam we znaki. Mieliśmy też jeden mini wypadek, gdy kolega zagapił się i ostro hamując przeleciał przez kierownicę, a koleżance, w drodze powrotnej, spadł łańcuch i tak się wkręcił, że nie pomógł ani mnich na rowerze, ani okoliczni gapie, a dopiero profesjonalny support rowerzystów ze Szwajcarii, który łaskawie się zatrzymał. Nie ma to jak pojazd techniczny do własnej dyspozycji 🙂

Widoki, przepiękna pogoda, życzliwość ludzi, stare i niesamowicie zdobione gompy, atmosfera panująca w klasztorach domknęły ten fantastyczny dzień.

I jeszcze jedne rowery – tym razem w wersji extreme dla osób o mocnych nerwach (szczególnie biorąc pod uwagę jakość sprzętu 😉
Z naszej 4 os ekipy odważyłam się ja i moja przyjaciółka Kasia!
A o co chodzi?
O Khardung La, najwyżej położoną przejezdną drogę na świecie, zarazem najwyższą przejezdną przełęcz o wysokości 5388 m – mój GPS, 5359 m Wikipedia, 5601 m wg lokalnych wyliczeń. Jakby faktycznie nie było – wysoko było! Ta przełęcz oddziela słynną Dolinę Nubry (Kwiatów) prowadzącą do granicy z Pakistanem, od Doliny Indusu, gdzie znajduje się Leh.
Nasze rowery zapakowano na dach samochodu, rower przekładając kołdrą, na to rower, na to kołdra i znów rower 🙂 – taki hamburger rowerowy na dachu samochodu osobowego. Hmm.
Z Leh na przełęcz drogą pełną zakrętów, jechaliśmy ok 2 godzin. Niżej królował dziurawy ale asfalt, potem droga była dziurawa i szutrowa.
Na przełęczy, żeby się nie rozpisywać, „syfu nie brakowało”. Na tej wysokości raczej niewiele osób czuje się dobrze, więc zależało nam na tym by ruszyć w dół jak najszybciej. Temperatura, która na dole oscylowała wokół 20 st. C, tu była bliska 0. Zimno i wietrznie. Założyłyśmy wszystkie ciuchy i w drogę. Po jednej stronie kilkusetmetrowa przepaść, niesamowite widoki, przestrzenie, które ciężko ogarnąć wzrokiem, pięknie. Łatwo nie było, trzeba uważać na każdym zakręcie, ręce non stop na hamulcu, ruch spory, koncentracja na full przez 2, 5 godziny, a adrenalina na poziomie 100%. To zaledwie 37 km drogi, drogi głównie w dół, ale przygoda warta każdej chwili!

Gompy i pałace Ladakhu
Między XI a XV w Ladakhu powstało ponad 100 klasztorów, mówi się, że dokładnie 108. Większość z nich przetrwało w dobrym stanie do tej pory. Parę słów o tych najbardziej interesujących, które na pewno warto zobaczyć.
Najstarsze z klasztorów to Alchi i Lamayuru, aby do nich dotrzeć trzeba się skierować szeroką doliną Indusu, w kierunku Kaszmiru. Co jakiś czas na szczytach widać kolejne klasztory. Minęliśmy klasztor Spituk, potem Phyang, wioskę Nimu, gompę Basgo.
W okolicy Nimu łączy się dolina i rzeka Zanskar z Indusem, dwie szare wstęgi potężnych rzek z tego punktu biegną już razem do Morza Arabskiego.
My skierowaliśmy się jeszcze do dużego klasztoru Likir ze statuą Buddy Maytreya stojącą na wolnym powietrzu i niewielkim, ale fantastycznym muzeum pełnym starych, 500-600 letnich thanek i instrumentów muzycznych. Potem pojechaliśmy już prosto do Alchi.

Alchi jako jeden z nielicznych klasztorów nie jest położony na szczycie wzgórza, tylko raczej na dole wsi. Kilkanaście czortenów, sporo różnej wielkości młynków modlitewnych, dwie główne świątynie z XI w pokryte muralami z tego samego okresu. Te malunki na ścianach, rzeźby pokazujące różne wcielenia Buddy, magiczne stworzenia tworzą niesamowicie przejmujący klimat świątyni, ma się wrażenie bliskości z sacrum. Nie ma wielu takich miejsc na świecie!

Po porannej pujy, podczas której jeden jedyny mnich, który oprócz nas się na nią obudził, szeptał mantry, wybijał rytmy gongiem lub dzwonkiem, a na koniec głośno ziewnął, ruszyliśmy do Lamayuru.
Świątynia jest z tego samego okresu co Alchi, klasycznie jednak znajduje się na szczycie wzgórza. To co ją wyróżnia to obłędna droga, która do niej prowadzi. W głębokim kanionie, z wielkimi nawisami skalnymi, które grożą osuwiskiem, otwierające się niezwykłe widoki za każdym zakrętem. Po drodze jest też ciekawostka geologiczna nazwana nie bez kozery „moonland”, to żółte skały o fantazyjnych formach w środku szarych, surowych skał okolicznych gór. Piękna trasa, niezwykłe miejsca!

Innego dnia wybrałyśmy się na skuterze, na drugą stronę Indusu do Stok, gdzie znajduje się Pałac Królewski. Okazało się, że królowa Ladakhu żyje w Manali, ale jej synowie mieszkają w pałacu i zajmują się fundacją na rzecz niepełnosprawnych.
W pałacu można zobaczyć małe muzeum, którego kolekcja składa się ze strojów, butów, czapek i pięknej królewskiej biżuterii. Są tu m.in. te niesamowite, królewskie nakrycia głowy w kształcie atakującej kobry, bogato wyszywane turkusami górskimi i koralami. Zobaczyłyśmy też kuchnię, salę bawialną z instrumentami muzycznymi zrobionymi z wielkich konch! Obłęd!

perak – królewskie nakrycie głowy

Tso Moriri
Z Leh nad przepiękne jezioro Tsomoriri jest ponad 200 km, jedzie się jednak praktycznie cały dzień. Wybraliśmy bardzo malowniczą drogę wzdłuż Doliny Indusu.
Po drodze zatrzymaliśmy się w klasztorze Hemis, największym w tym rejonie. Wybudowano go w 1630 roku. W klasztorze obejrzeliśmy sale modlitewne. Główna ma piękne stare filary i ogromną festiwalową thangkę zwisającą z krokwi. Na piętrze znajduje się imponujący posąg z hipnotyzującymi oczami Padmasambhawy (Guru Rinpocze) o wysokości 8 metrów. To co jest tu najbardziej imponujące, to muzeum i jego skarby. Są i księgi wypełnione mantrami, i piękne thanki, i rewelacyjne rzeźby, i broń oraz ozdoby. Jest na co popatrzeć. Dodatkową atrakcją był fakt, że właśnie odbywał się zjazd drukpów z całego świata!
Ale wróćmy do Tsomoriri.
Po co się tu jedzie?
Bo jest bajkowo pięknie! Jest to też nie lada wyzwanie, gdyż jezioro położone jest na wysokości 4522 m npm! To naprawdę wysoko. Na tyle wysoko, że Kasia niestety „odpadła” i cały nasz pobyt nad Tsomoriri przechorowała. Na szczęście nie było zagrożenia jej życia, lekarz sprawdził saturację i choć była w dolnej, to jednak normie. Uff!
A my, a my urządziliśmy sobie kilka fantastycznych trekkingów w okolicach jeziora. Raz poszliśmy do wzgórza z flagami modlitewnymi, skąd widać fantastycznie całą okolicę i największą osadę, w której mieszkaliśmy, Korzok. Szliśmy brzegiem nie mogąc oderwać oczu od zmieniającego się krajobrazu. Lazur wody, zieleń i żółć pól rozciągających się wokół jeziora, wszystkie odcienie brązu, rudości i szarości okolicznych gór, które z tej perspektywy nie wyglądają na 5 i 6 tysięczniki. Rewelacja!

Nieoczekiwanie staliśmy się też świadkami… pogrzebu. Dotarliśmy do miejsca gdzie zgromadzili się mnisi odprawiający jakieś uroczystości. Zaciekawiło nas to co się dzieje więc dołączyliśmy do grupy. Po chwili zorientowaliśmy się, że palone jest ciało zmarłego ułożone w pozycji siedzącej! Takie ułożenie ciała, jak się okazało, pozwala zaoszczędzić w tym rejonie pozbawionym drewna, ten wiecznie potrzebny surowiec.
Cały rejon Tsomoriri jest bardzo suchy, zieleń widać tylko tylko tam gdzie jest jakieś źródełko, potoczek, kałuża lub wokół samego jeziora. Powietrze jest tak suche, że deszcz często nie dociera do ziemi, znika nim do niej dotrze. Naprawdę pogoda była tu dziwna, 5-6 razy straszyło deszczem, nawet ulewą patrząc na czarne skłębione chmury, ale deszcz po drodze w dół gdzieś znikał 🙂
Dla nas dobrze! Dla mieszkańców i tych niewielu roślin… no nie wiem….
Do Leh wracaliśmy inną drogą, chcieliśmy zatoczyć pętlę. Skierowaliśmy się do jeziora Tso-kar, przekraczając przełęcz Namchang o wysokości 4900 m npm.


Tso-kar oznacza „białe jezioro”. Dlaczego białe?
Gdyż otacza go gruba warstwa soli. W przeszłości zbiornik ten stanowił źródło soli dla mieszkańców Ladakhu i Tybetu. Miejsce to jest niesamowicie fotogeniczne, gdyż biel mocno kontrastuje z lazurem wody i szarymi górami!
Potem włączyliśmy się w drogę, zatłoczoną „autostradę”, którą można z Manali dojechać do Ladakhu i wjechaliśmy na kolejną wysoką przełęcz. Tanglang La ma wysokość 5364 m npm. Znajduje się tu fajna murowana tablica z napisem „the second highest motorway pass in the world” z wdzięcznym dopiskiem „unbelievable, is not it?” 🙂


Potem już znana nam droga, minęliśmy piękny klasztor Stagna, potem Thiksey, Pałac Shey i dojechaliśmy do Leh.

to mniej więcej nasza trasa Leh-Tsomoriri-Leh

Jeśli lubicie góry, ich surowość, kochacie hinduską kuchnię, herbatę z imbirem i miodem, interesujecie się buddyzmem, chcecie zobaczyć niezwykłe, oryginalne klasztory i ich skarby to Ladakh jest najlepszym miejscem by tego doświadczyć (śmiem twierdzić, ze nawet lepszym od niedalekiego Bhutanu i …. dużo tańszym!).

Ladakh czeka!
P.S. bardzo popularne są tu nie tylko wyprawy rowerowe, ale także motorowe.
Grup na obydwu środkach lokomocji w różnych miejscach spotkaliśmy naprawdę wiele!