No tak, trochę wysoko (najwyższy lodowiec w Europie), ale też trochę daleko (przynajmniej samochodem) i pewnie trochę drogo (niby tak, ale jak się okazuje bez przesady)!
Podróż zaczynamy na lotnisku w Balicach i lecimy prosto do „finansowej” stolicy Szwajcarii. Na lotnisku w Zurychu szybka przebieżka na stację pociągu (ok. 5 min spacerkiem ruchomymi chodnikami) i już jesteśmy w wagonie. Ruszamy punktualnie jak w szwajcarskim zegarku, można się zrelaksować, przespać, pójść do wagonu restauracyjnego lub podziwiać widoki. Po dwóch godzinach z hakiem przesiadamy się do innego pociągu, tym razem już górskiego, który wywiezie nas do samej miejscowości Zermatt znajdującej się na 1616 m n.p.m. Tu samochodem dojechać nie można, obok dolnej stacji kolei znajduje się parking dla zmotoryzowanych, gdzie należy pozostawić swoje auto.
Nasz 3*, niezbyt drogi, ale bardzo schludny hotel znajduje się w górnej części miejscowości, tuż obok stacji gondoli. Bagaże zabiera miejscowy samochodzik z przyczepką, który właśnie do takich celów służy. My wybieramy spacer. Po drodze blichtr, drogie hotele i butiki. W tle symbol Zermatt-u, czyli górujący nad nim, jeden z najpiękniejszych i najwyższych szczytów alpejskich – Matternhorn. Szybko daje się poczuć ekskluzywny, acz nie nachalny klimat tego miejsca. Po kolacji w hotelu, czas na krótki odpoczynek, w końcu od rana zabieramy się do narciarskiej „pracy”.
Zaraz po obudzeniu, przez okno dachowe w łazience, widzę gondolkę wypełnioną nartami i narciarzami. To znak, że spaliśmy za długo. Na śniadaniu siadamy przy oknie i znów mijające nas kolejne wagoniki gondolki przypominają nam – do pracy! Okej, mamy niedaleko, po około 200 metrach i 30 sekundach od wejścia do gondoli podziwiamy nasz hotel z góry.
Jak to przystało na szanujących się narciarzy, którzy zaczynają eksplorować nowy ośrodek narciarski, od razu wyjeżdżamy na najwyższą stację. Po dwóch przesiadkach jesteśmy na miejscu, a naszym oczom ukazuje się napis: Matternhorn Glacier Paradise 3883 m n.p.m. Chwila, to przecież ponad 2200 metrów więcej od miejsca, w którym jedliśmy śniadanie… sporo trzeba będzie zjechać, żeby zjeść kolację…
No to co? Zapinamy narty? Niestety nie tak szybko, najpierw widoki… o matko i zdjęcia… jest grubo! ? No dobrze to teraz już narty, a nie… I tu niespodzianka, żeby zjechać na dół, trzeba przejść jeszcze długim tunelem dokładnie na drugą stronę masywu górskiego, o który opiera się górna stacja kolejki. Ma to o tyle sens, że ta strona góry jest jakby to powiedzieć – „pionowa”. ?
Po drugiej stronie (przejście tego kawałka, w tunelu na tej wysokości to już dobra rozgrzewka) witamy zupełnie inne widoki, już nie jest tak skaliście i stromo, a lodowcowo… szeroko, biało… cudnie. Jedziemy! Żeby nie zanudzać to powiem tak, ośrodek jest wielki, urozmaicony. Infrastruktura nowoczesna i komfortowa. 3 dni jazdy, to zdecydowanie za mało. Następnym razem wrócimy na pełne 6 dni. Bo przecież można tutaj jeździć także po stronie włoskiej…
O czym jeszcze warto wspomnieć?
O jedzeniu.
Zarówno na stoku, jak i w miejscowości wszystko jest pyszne. Najlepsza pizza na stoku, którą jadłem była właśnie tu.
A na dole? Do wyboru do koloru, chce ktoś sushi proszę bardzo, a może jednak fondue serowe lub mięsne? Zdecydowanie tak. I tutaj na chwilę przystanę, bo być tu i nie spróbować fondue to grzech pierworodny. Sery i mięsa mają tu wybitne, a do tego koniecznie wino szwajcarskie, które ciężko zdobyć poza granicami Szwajcarii (zdecydowana większość produkcji wina szwajcarskiego zaspokaja popyt wewnętrzny).
Szwajcarska sielanka niech trwa, bo do dziś wspominam mój pierwszy raz w Zermatt z rozrzewnieniem. Nie ma krzty przesady w tym, jak powiem, że jest to inny niż wszystkie ośrodki narciarskie, nieporównywalny i jedyny. A kogo stać na zakwaterowanie w górskim „chalecie” lub 5* klasycznym szwajcarskim hotelu, ten już na pewno nie może pominąć tego miejsca… ?