Zdecydowanie tak! To jeden z tych krajów, którego żaden „liczący się ;)” obieżyświat nie może pominąć. Choć na pewno nie jestem i nie będę jordańskim ekspertem, to wiem jedno cały dzień w Petrze i nocleg w na Wadi Rum robią robotę.
Cel mojej szybkiej wizyty w Jordanii wymieniłam powyżej 🙂
Czasu nie miałam dużo, całe 3 noce….
Wylądowaliśmy w Ejlacie i potem szybko, szybko, bo kierowca czekał już na nas za granicą po stronie jordańskiej, autobusem chcieliśmy się dostać do Akaby. Mój syn sprawdził autobus i pojechaliśmy… hmm tylko nie do Akaby, ale prawie do Taby 😉
Tak to jest gdy człowiek się spieszy i zawierzy synkowi – choć wcześniej sprawdził, że autobusów do granicy z Jordanią nie ma, ale przecież mogło się coś zmienić – który usłyszał dobrze, ale tylko końcówkę nazwy. Dobrze, że czujność zadziałała i w porę opuściliśmy autobus, załapaliśmy taksówkę i dotarliśmy do granicy.
Potem już było szybciutko, formalności przebiegły sprawnie, kierowca dalej czekał i ruszyliśmy do Petry.

Miasteczko Wadi Musa, wrota Petry, nie ma w sobie zbyt wiele uroku, tłoczne uliczki, sporo hoteli, hotelików, restauracji dla turystów. Widać, że planu zabudowy nie ma i nie było, tu coś sterczy, tam wystaje, ot taka lokalna, arabska w klimacie bardacha. Petra zdecydowanie zyskiwała po zmroku. Wzgórza obsiane oświetlonymi domkami, meczet, zapachy z lokalnych knajpek, mniejszy ruch uliczny spowodowały, że milej się przez miasto spacerowało.

Wszyscy mówili nam, że jeśli chcemy wszystko zobaczyć, dzień trzeba zacząć bardzo wcześnie, bo turystów w Petrze są tłumy. Tak pewnie jest w normalnych czasach, ale powinnam wspomnieć, że byliśmy tam w marcu 2020 roku, czyli na samym początku światowej pandemii. Resumując tłumów turystów już nie było… Azja już nie latała, Włochy były zamknięte, a reszta Europy się do tego przygotowywała.
Komfort zwiedzania uświadomiliśmy sobie dopiero rano, gdy dotarliśmy do wejścia, kupiliśmy bez problemu bilety i w zasięgu wzroku była jedna czy dwie osoby.
Był tylko jeden mankament – temperatura… słońce jeszcze nie wstało i wiał silny wiatr. Oj zmarzliśmy!
Przeszliśmy tego dnia ok 27 km, byliśmy na praktycznie każdej ścieżce i szlaku, podeszliśmy do każdego kompleksu budowli. To był cudowny dzień!

Powiem Wam, że wejście wąwozem As-Siq wprost na skarbiec Al – Khazneh, potem wspinanie się po skałach na jeden z licznych punktów widokowych, to jak wejście w świat Indiana Jonsa i jego przygód 🙂

Żeby było jasne, żadnego skarbu innego od dnia pełnego wrażeń, nie odkryliśmy w Petrze. Poruszaliśmy się szlakami, których dokładne opisy są wszędzie dostępne. Mnie najbardziej spodobał się szlak czerwony, zielony oraz różowy czyli:

Główny Szlak (Main Trail) – szlak czerwony. To ten, którym najwięcej osób wchodzi do Petry, gdyż prowadzi przez największe atrakcje skalnego miasta Nabatejczyków: kanion As Siq, Skarbiec Faraona, amfiteatr, Wielką Świątynię, ulicę kolumnową.

Następnie poszliśmy Al-Khubtha Trail – szlakiem zielonym. Wiedziałam, że zaprowadzi nas do jednego z najładniejszych widoków na Skarbiec Faraona. Po drodze mijaliśmy niesamowite grobowce: Grobowiec Urny (Urn Tomb), Grobowiec Jedwabny (Silk Tomb), Grobowiec Koryncki (Corinthian Tomb), Grobowiec Pałacowy (Palace Tomb). Gdziekolwiek nie spojrzeliśmy widoki na całe skalne miasto były przepiękne.

Na koniec zostawiliśmy najodleglejszy Ad-Deir (Ad Dajr) Monastery Trail – szlak różowy, który jest kontynuacją głównego szlaku i prowadzi po licznych schodach do klasztoru Ad-Deir

I tak w zasadzie pożegnaliśmy Petrę i jej historię sięgającą czasów prehistorycznych, choć miasto zostało założone dopiero w VI p.n.e., przez Nabatejczyków.
Kim byli Nabatejczycy?
To potężne plemię arabskie władające wtedy terenami późniejszej Transjordanii. Wśród gór umiejscowili swą stolicę, gdzie nie tylko mieszkali, przechowywali skarby, ale także składali zmarłych w wykuwanych w skałach grobowcach.
Miasto znajdowało się na skrzyżowaniu dwóch ważnych szlaków handlowych. Jeden łączył Morze Czerwone z Damaszkiem, a drugi Zatokę Perską z Gazą na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Petra stała się głównym ośrodkiem handlu przyprawami, jedwabiem i kadzidłem, a mieszkańcy byli coraz bogatsi 🙂

Karawany znad Zatoki Perskiej, wiozące cenne ładunki korzeni, całymi tygodniami znosiły trudy podróży po pustyni, zanim w końcu dotarły do chłodnego wąwozu o nazwie Sik, upragnionego wejścia do Petry. Petra oznaczała bowiem żywność, zakwaterowanie, a przede wszystkim chłodną, orzeźwiającą wodę. Ale nic za darmo jak się domyślacie 🙂

Po dniu pełnym wrażeń zjedliśmy znakomitą, wielką, jordańską kolację 🙂
Uwielbiam kuchnię bliskiego wschodu, te wszystkie humusy, pity, falafele, znakomite kebaby, tabulla, pyszne pasty z pieczonego bakłażana, a wszystko tak aromatycznie doprawione korzennymi przyprawami, że aż się kręci w głowie. Pychota! Moim panom najbardziej smakowały mięsne kebaby, mnie zdecydowanie warzywne pasty.
W Wadi Musa trzeba jednak uważać na wybór knajpki, bo te najbardziej turystyczne podają słabe i drogie jedzenie, a słabe jedzenie w Jordanii to grzech. My podpytaliśmy tubylców, bo wiadomo, że jak się powie, że przyszliśmy z polecenia Tufika Mufti to kucharz się postara 🙂

Wadi Rum

To było moje marzenie od wielu wielu lat, chciałam spędzić noc w obozie beduińskim na czerwonej pustyni Wadi Rum. Obecnie „obozów beduińskich” na pustyni jest kilkadziesiąt, jeśli nie więcej. Są tak ekskluzywne, że głowa mała, z przeszklonymi dachami, by oglądać rozgwieżdżone niebo, własnymi łazienkami, pięknymi widokowymi tarasami, są i te skromne z namiotami z pozszywanych wełnianych tkanin i wspólną łazienką.
Wybrany przeze mnie był umiejscowiony głęboko na pustyni, z dala od innych obozów i był bardzo ekskluzywny, bo byliśmy jego jedynymi gośćmi mając do dyspozycji dwie osoby obsługi 🙂 🙂 🙂
Obóz zobaczyliśmy już po zachodzie słońca, gdyż gdy tylko znaleźliśmy się w wiekowym jeepie, ruszyliśmy w głąb Wadi Rum mijając jej charakterystyczne punkty i jej cudnych mieszkańców.

Jak wspomniałam na Wadi Rum jest kilka punktów, o które warto zahaczyć. Wcale nie trzeba zaliczyć każdego z nich, niektóre są ładniejsze, niektóre mniej spektakularne, ważne jest jedno – pustynia! Ona sama w sobie jest magiczna, piasek mieni się kolorami od żółtego do mocno pomarańczowego, skały kładą cienie na płaszczyznach piasku, wydmy są i malutkie i naprawdę potężne, formacje skalne zaskakujące. Nie da się oddać magi pustyni najlepszymi nawet zdjęciami, gdyż nie słychać na nich szumu przesypującego się piasku, nie widać jej ogromu, trudno uchwycić następujące po sobie fale ciepłego i zimnego powietrza, które nas owiewa.
Punkty o których wspomniałam i które nam się podobały to te:
Mushroom Stone – skalny grzyb pośrodku pustyni

Lawrence’s House – to ze względu na romantyczną historię Lowrenca z Arabii, która zawsze mi się podobała i …. znajdę w końcu chwilę by ją sobie przypomnieć 🙂
Natomiast widok z półki skalnej zawieszonej nad resztkami domu Lawrenca – piękny!

Red Sand Dune – czerwona wydma Al Ramal i sandboarding – to fajna sprawa szczególnie w wykonaniu Bartka 😉 choć nasza deska wołała o pomstę do nieba, warto było spróbować

Burdah Arch – najwyższy łuk skalny w Wadi Rum

Abu Khashaba Canyon – warto poświęcić chwilę na spacer tym kanionem. Widok wysokich ścian skalnych, które zawężają nam obraz na przepiękną pustynię robi wrażenie.

Lunch na pustyni – pozycja obowiązkowa, bo po kilku godzinach nieźle burczało nam w brzuchach. Herbata, pita, feta, tuńczyk, sałatka: pomidor, ogórek, cebulka oraz ciepła pasta fasolowa w dwóch wariantach i człowiek skacze z radości.
Czy czegoś więcej trzeba nam było?
Odpowiedź jest prosta: NIE!


Zachód słońca na Wadi Rum oraz gorąca herbata z osmolonego ogniem czajniczka

To naprawdę był dzień pełen wrażeń. Gdy zaszło słońce zrobiło się naprawdę zimno. Pojechaliśmy więc do naszego obozu.
Zjedliśmy kolację przygotowaną przez naszych opiekunów, którzy w tradycyjny sposób wykopawszy w ziemi sporą dziurę i rozpaliwszy w niej ognisko na wierzch położyli ruszt z warzywami i różnymi gatunkami mięs, wszystko szczelnie przykryli i po paru godzinach wyjęli na wpół grilowane i na wpół uwędzone pyszne jedzenie!

Jak wspomniałam było naprawdę zimno, po kolacji posłuchaliśmy muzyki, pogapiliśmy się w niezwykle rozgwieżdżone niebo, a następnie zagrzebaliśmy się głęboko pod sterty koców, które nam przyniesiono do namiotu.

Przed nami była jeszcze Akaba, którą spokojnie sobie obeszliśmy, Bartek popływał w Morzu Czerwonym, choć w marcu woda była chłodna, a publiczna plaża taka sobie.
Zjedliśmy pyszny lunch i znów pojawiliśmy się na granicy jordańsko – izraelskiej… Przygoda się tym samym zakończyła 🙁 🙂

Muszę przyznać, że był to jeden z fajniejszych, szybkich wypadów jaki w ostatnim czasie zorganizowałam. Bardzo urozmaicony, intensywny, czasu mieliśmy wystarczająco dużo by nacieszyć się atrakcjami, a jednocześnie nie nudziliśmy się ani chwili.

Jakby coś jestem do dyspozycji 🙂 – dzwońcie!