Parki Narodowe – kwintesencja USA oraz niezwykłe formacje skalne

Po nocnym szwendaniu się po Las Vegas, gdy tylko następnego ranka przyświeciło słońce i temperatura szybko zaczęła się piąć do i ponad 100 st. F wyjechaliśmy w stronę Tamy Hoovera. Chcieliśmy na własne oczy zobaczyć tą wielką konstrukcję, która powstała nad Czarnym Kanionem, błękitną taflę jeziora Mead, a także najnowsze osiągnięcie amerykańskich inżynierów – przepiękny most „Hoover Dam Bypass”.


Warto zwrócić uwagę na skały widoczne ponad taflą wody.
Dlaczego?
Dlatego, ze widać na nich wyraźnie, jak bardzo obniża się poziom wody w jeziorze. To, o czym czasem słyszymy, że w niedługiej przyszłości woda w tej części USA będzie „na wagę złota”, staje się faktem. Poziom wód gruntowych wszędzie znacznie się obniżył stąd coraz większy nacisk na oszczędzanie wody, coraz częstsze zakazy podlewania trawników. Nakazy te i zakazy nie dotyczą już tylko Nevady, ale także Arizony czy Kalifornii. Sytuacja jest naprawdę poważna.
Po obejrzeniu tamy pojechaliśmy w kierunku Kingman by „zahaczyć” o Route 66 (o której wspominałam w części I) i nocować w okolicy Williams. Następnego dnia meandrami przejeżdżając jeszcze przez Sedonę (tak wiem, że to w przeciwnym kierunku, ale nie mogliśmy się oprzeć tej malowniczej trasie i warto było!) pojechaliśmy do Parku Narodowego Wielkiego Kanionu.

Wielki Kanion.
Co tu napisać, żeby to nie było „clishe”?   
Wielki, świetnie zorganizowany, doskonale oznaczony i na pewno wart zachodu :).
Można tu spędzić kilka godzin i zobaczyć sporo, można tu spędzić wiele dni. Będąc tylko parę godzin warto przystanąć w punktach widokowych z listy TOP 5 :). Sporo punktów widokowych łączy ścieżka, którą można iść godzinami zatrzymując się w wyznaczonych miejscach. Widoki i przestrzeń, którą mijamy odbierają dech. Prawda jest taka, że ciężko rekomendować któryś z punktów – każdy jest nieco inny, każdy jest spektakularny.
Na południowej krawędzi Wielkiego Kanionu (South Rim), która jest najczęściej zwiedzana jest ponad 50 takich punktów widokowych i każdy ma swoją nazwę. Około 20 z nich jest łatwo dostępnych wprost z Rim Trail. Warto pamiętać, że główne mają także połączenie bezpłatnym autobusem, co bardzo ułatwia przemieszczanie się. Jeśli komuś zleży na czasie proponuję takie rozwiązanie gdyż odległości są spore!


Byłam już wcześniej nad Wielkim Kanionem, więc wiedziałam, czego się można spodziewać, miło jednak było obserwować miny przyjaciół, którzy na świeżo chłonęli te przestrzenie.

Wszystkie najważniejsze informacje o parku są tutaj: https://www.nps.gov/grca/index.htm.

Kolejne kilka dni spędziliśmy nad jeziorem Powell pod Page.
Dlaczego właśnie tu?
Bo to świetny punkt wypadowy do miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Sam pobyt przy jeziorze, przy panujących w to lato upałach (grubo ponad 40 st.C) także stanowiło odskocznię.
Parę słów o samym jeziorze.
Jest to sztuczny zbiornik na rzece Kolorado. Kształt jeziora jest dziwaczny, woda wypełniła doliny okolicznych gór, stąd jego pająkowaty kształt. Widzieliśmy tylko jego wycinek z okien naszego hotelu. Trzeba przyznać, że zachody i wschody słońca nad jeziorem były magiczne, kolory skał, szafir wody i nieba to połączenie, które urzeka.
Do Page dojeżdżaliśmy mostem koło zamykającej jezioro tamy Glan Canyon. Samo Page jest bardzo amerykańsko -interiorowo – nijake. Nie jestem miłośniczką amerykańskich zapyziałych miasteczek ;), Page więc na pewno nie było celem samym w sobie, ale trzeba było gdzieś zrobić zakupy i coś zjeść.


Mieliśmy kilka zaplanowanych wypadów – pierwszy był do jednego z najbardziej fascynujących kanionów szczelinowych w Arizonie – kanionu Antylopy. Bilety, oczywiście kupiliśmy wcześniej on line. Inaczej wyprawa nie miałaby sensu…
Takie czasy, że wszystko trzeba planować z wyprzedzeniem.
Wybrałam porę ok. godz 12.00 w południe, gdyż wtedy słońce wpada pionowo w szczelinę i efekty wizualne są naprawdę spektakularne. Słynne „słupy świetlne Kanionu Antylopy” stały się już legendą w świecie fotografii, dlatego tak bardzo zależało mi by je zobaczyć. Jestem fotografem amatorem, ale przyznaję, ze dużo przyjemności sprawia pobyt w miejscu, które daje tak wiele możliwości.
Kanion kontrolowany jest przez Indian Navajo i położony tak, że trzeba tam dojechać ichniejszym jeepem. Wokół pustki, pustynia…… kurz i upał. Samemu znaleźć wejście do kanionu graniczyłoby z cudem.  Ujmując wrażenia w paru słowach, warto wziąć wycieczkę fotograficzną z przewodnikiem Navajo, który sypie opowiastkami i pokazuje gdzie i jak zrobić najlepsze ujęcia 🙂 🙂 🙂


Kolejnym miejscem wartym zobaczenia jest Horseshoe Bend. Rzeka Colorado płynąca od jeziora Powell wprost do Kanionu Kolorado zakręca w kanionie Glenn i tworzy ten niezwykle fotogeniczny kształt podkowy. Podjechaliśmy w to miejsce dwa razy, raz w godzinach popołudniowych i było pięknie, ale zabójczo gorąco, a raz na wschód słońca…. Obie pory świetne, aby zobaczyć podkowę i pobawić się w fotografa. Stojąc na krawędzi urwiska mamy przed sobą panoramę kanionu wraz z przepięknie zawijającą się o 270° rzeką, która wyrzeźbiła to miejsce meandrując przez tysiące lat pośród łupkowych i piaskowych skał tworzących płaskowyż Colorado.


Czas na łatwo dostępne z Page, kolejne zjawiskowe miejsce i zarazem ikonę „dzikiego zachodu”…. Czy wiecie, co ma na myśli?
No tak, dokładnie Monument Vally!
Pojechaliśmy najpierw w kierunku Kayenty, by potem odbić mocno w lewo i pojechać drogą „transofrmersów”. Odkąd pamiętam chciałam zobaczyć tę dolinę, święte miejsce Indian Navajo.
Filmy, szczególnie westerny kręcone w dolinie zawsze robiły na mnie wielkie wrażenie. Bezkresna przestrzeń niezakłócona niczym, żadnymi domami, liniami wysokiego napięcia, podporami, czy innymi konstrukcjami nowoczesnego świata tylko skałami, formacjami, które tysiące lat rzeźbione były przez wiatr i wodę. Kruche skały z czerwonego piaskowca wznoszące się na ponad 200 m, ciemnogranatowe niebo zawieszone wysoko ponad głową oraz pustynna roślinność tworzą kontrasty, które wyglądają tak, że trudno o coś bardziej wyrazistego i spektakularnego.
Jak wspomniałam to teren zamieszkały przez Indian Navajo i oni tu rządzą. Niby można jechać swoim terenowym samochodem, ale lepiej zapłacić przewodnikowi, posłuchać doskonałych historii o tym rejonie, życiu, rodzinie, hodowli mustangów niż jechać własnym autem po pustynnej drodze, w której dziury są niemożebne :). Dróg, dróżek, ścieżynek jest bardzo dużo i choć ciężko zgubić orientację, to na pewno bezpieczniej i przyjemniej podróżowało się w towarzystwie Felsu.


A zachód słońca w Dolinie Pomników lub inaczej Dolinie Skał to przeżycie warte wszystkiego.

A teraz ciekawostka.
Przed wyjazdem do USA braliśmy udział w loterii, ale nie dlatego, że chcieliśmy wylosować zieloną kartę…. Chcieliśmy wejść osławionego „The Wave” znajdującego się na zboczach Coyote Buttes na pustyni Paria Canyon-Vermilion Cliffs Wilderness na płaskowyżu Kolorado. Ponieważ The Wave ma bardzo delikatną strukturę, restrykcyjnie ograniczana jest ilość odwiedzających per dzień. 20 osób to naprawdę nic :(. Choć opracowaliśmy cały system, nie udało nam się zdobyć przepustek klikając na wyścigi w komputer dokładnie na rok wcześniej. Na pocieszenie udało nam się zdobyć wstęp do Kanionu Paria popularnie zwanego Coyote Buttes South (North – to The Wave).
Niestety od samego rana wszystko szło jakoś opornie. Zaspaliśmy, potem minęliśmy zjazd do biura parku i dojechaliśmy aż do Kanab, musieliśmy więc wrócić, by go poszukać i odebrać przepustki. To spowodowało, że zrobiło się stosunkowo późno. Temperatura skoczyła do uroczych 39 st i przerażeniem napawał mnie fakt, że zaraz będziemy iść po kamiennej pustyni bez kontaktu ze światem zewnętrznym (no GPS area).
Sam dojazd do parkingu, z którego ruszało się do kanionu był uciążliwy, bardzo dziki i nie napawał entuzjazmem, o optymizmie nie wspomnę.
Nikogo w około – nikogo!
Teren zupełnie nam nieznany. Niby mapki są, ostrzeżenia są, nakazy i zakazy też, ale troszkę czuliśmy się w tym całkowicie dzikim, odciętym od cywilizacji, bez dostępu do GPS rejonie nieswojo. No i ten upał….
Skoro już dojechaliśmy i poświeciliśmy na to tyle czasu zdecydowaliśmy się na wejście na teren Buttes South. Przeszliśmy więc przepiękną, wijącą się wśród kolorowych skał trasą do wejścia do kanionu. W kanionie było sporo chłodniej i to poprawiło nam nastroje. Niestety radość nie trwała zbyt długo gdyż doszliśmy do punktu, który bez odpowiedniego sprzętu, stał się nie do pokonania. Po długich naradach, wahaniach, próbach, w końcu zawróciliśmy……

Mając niedosyt i chcąc uratować nastoje pojechaliśmy zobaczyć niedalekie Toads Tools.
Toads Tools nas nie rozczarowały, choć myślałam, ze roztopimy się w tym wściekłym słońcu. Było tak upalnie, że trudno było zaczerpnąć powietrza, gdyż miałam wrażenie, że wypali nam gardło. Chyba nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiego gorąca… A schować się nie ma gdzie… w końcu to pustynia :).
Sam obszar Toads Tools nie jest duży, to ok. 2,5 km wspinaczka. Przeszliśmy spory kawałek wśród coraz ciekawiej wyglądających formacji, aby zobaczyć te najpiękniejsze, jakby celowo wyrzeźbione w biało – szaro –  pomarańczowych skałach. Przez te kolory skałki faktycznie wyglądały jak jakieś bajkowe narzędzia wielkiego „ropucha”.
Ah, warto było!  

Nie pojechaliśmy do Arches National Park (trochę żałuję), bo mieliśmy jeszcze w planach Bryce National Park i Zion National Park, a to w zupełnie innym kierunku. Chcieliśmy zatoczyć takie koło, aby wrócić do Las Vegas i skierować się w dużo chłodniejszy rejon, w rejon wybrzeża San Francisco.
Kilka słów jednak o tych dwóch parkach w następnym wpisie.

CDN…. stay tuned

i poczytaj: https://bit.ly/37tJ27K