Jak to jest z tym Laosem? Magia spokoju, czy wieczna walka? …. Hmmm…

Byliśmy w Laosie w czerwcu, w powietrzu wilgoć, lekko zasnute słońce, parno i ciepło czyli tak jak lubię najbardziej.
Luang Prabang ponoć mocno zatłoczone, w czerwcu było puste i spokojne. Przez skórę czuć, że to miejsce jest kwintesencją Laosu, taką esencją klimatu tego państwa. Ma się wrażenie, że w wielu punktach miasta czas się zatrzymał, a cały pęd tego świata jest gdzieś daleko za lasami, za górami…
Czyli z jednej strony siła spokoju, pomarańczowo – szkarłatni mnisi na każdym kroku, mnogość świątyń, woń kadzideł, Mekong majestatycznie oplatający Luang Prabang, uduchowienie, a z drugiej historia kraju, która mrozi krew w żyłach i nie pozostawia złudzeń, a teraz w czasach pokoju walka biednych o godniejsze życie, a tych bardziej świadomych o edukację swoich dzieci.

Skąd tylu mnichów w Laosie?

Cóż, odpowiedź jest prosta. Dla wielu rodzin to jedyna dostępna bezpłatnie forma edukacji dla ich synów. Zaznaczam synów! Oprócz wykształcenia, mają też tzw. wikt i opierunek, co dla rodzin jest nieocenioną pomocą.
Nie da się zaprzeczać faktom – poziom edukacji w Laosie jest bardzo słaby, ponad 20% społeczeństwa nie uczęszczało lub nie uczęszcza do szkoły.
Z czego to wynika?
Z paru rzeczy. Kraj jest słabo skomunikowany i długi. Szkoły mieszczą się w dużych miastach i przy głównych drogach, więc dzieci z głębi lądu nie mogą do nich dotrzeć.
Kolejna rzecz to fakt, że szkoły są płatne, choć to komunistyczny kraj (!), a jakby tego było mało kolejną przeszkodą jest wieloetniczność. Wśród 6,5 mln Lao mamy 49 grup etnicznych! Laotańczycy posługują się licznymi dialektami i ta bariera językowa uniemożliwia im zrozumienie lekcji prowadzonych w języku narodowym.

Tak więc walka trwa.

Trwają też niezmiennie przepiękne świątynie Luang Prabang. Niemal każda uliczka, zakręt czy szczyt góry to wielodachowa, „skrzydlata” świątynia pełna rzeźb, malunków, kolorów, postaci buddy w różnych pozycjach, starych stup i mnichów.

Trudno się zgubić w Luang Prabang, jest tak niewielkie i klarowne, a rzeki, które oplatają stare miasto jeszcze bardziej pomagają w orientacji.
Jak wspomniałam trudno zliczyć wszystkie świątynie miasta, jest ich naprawdę bardzo dużo. Stoją samotnie lub są częścią większego kompleksu i każdy jest interesujący.
Oczywiście spore wrażenie robi słynny kompleks Wat Xieng Thong, łatwo tu przyjrzeć się detalom i niezwykle bogatej ornamentyce. Można też obserwować Laotańczyków, którzy o różnych porach, z potrzeby serca, z niewielką ofiarą przychodzą do swoich świątyń i chwilę spokojnie się modlą, zatapiając we własnych myślach.
Są też mnisi zamieszkujący teren świątynny, którzy jeśli nie uczą się, czy modlą, to pracują. Czyszczą, remontują, malują, rzeźbią lub naprawiają różne uszkodzone elementy.

Duże wrażenie robi Pałac Królewski, jego ogrody oraz stojąca przy wejściu, bogato zdobiona buddyjska świątynia Haw Pha Bang.
Pałac jest niski, długi i w sumie wygląda bardzo skromnie. Warto go jednak zobaczyć od środka, gdyż znajdziemy tu sporo informacji o historii państwa i niemało o obyczajowości władców Laosu.
Wszyscy Polacy zawsze zwracają uwagę na gabloty z darami od zaprzyjaźnionych państw komunistycznych. To w końcu i dla nas kawał historii. Wśród darów jest bowiem prezent z Polski! Kopia koronacyjnego miecza królów Polski czyli Szczerbca.
To niemałe zaskoczenie!

Przeszliśmy się także po dobrze utrzymanych ogrodach, gdzie znaleźliśmy garaż z samochodami króla i ….. osobistą, królewską stację paliw!
Skromna rzekłabym….

A teraz coś o laotańskiej kuchni.

W Luang Prabang jest sporo knajpek, niektóre są bardzo klimatyczne z „widokiem” na Mekong lub dizajnersko zaprojektowane i świetnie urządzone w starych kolonialnych budynkach przy głównych uliczkach. Można w nich zjeść i kuchnię laotańską, i tajską, i europejską, i każdą….
Aby jednak nasycić się lokalnymi aromatami i smakami warto pójść na „Night Market” i zjeść tam laotańskie pyszności przygotowane przez uliczne kucharki w sposób, żeby było jasne, nie mający nic wspólnego z jakimikolwiek przepisami czy normami :).
Oczywiście jemy tam gdzie siada sporo ludzi, to dość typowe zachowanie w wyborze knajpek, czy jadłodajni w podróży. Mnie się z reguły sprawdza i dzięki temu raczej nie zaliczam jakichś mega wpadek.
Tak jest i tym razem! Rybka z Mekongu z sosem orzechowym – petarda! Świeże spring-rollki – pyszne!
Laotańska kuchnia, wg mnie, jest bardziej tajska niż wietnamska, czasem z akcentem francuskim i może dlatego bardziej nam pasowała niż późniejsza stricte wietnamska….
Nie mówię oczywiście o tych wszystkich wynalazkach typu smażone świerszcze, czy jakieś inne węże czy „żuczki”, których wszędzie znajdzie się sporo 😉
Smakowanie ich pozostawiam koneserom!

Oczywiście na straganach nocnego targowiska można także zaopatrzyć się w ciuchy, chusty, ozdoby, biżuterię i różnorakie pamiątki. Dla każdego coś kolorowego!

Warto pamiętać, że w ciągu dnia część straganów z żywnością także funkcjonuje. Mnie najbardziej odpowiadało II śniadanie w postaci smoothie! „Każdoporanne” smoothie z mango, marakui, limonki i ananasa – błogie!
Koszty niewielkie …. można rzec żadne, za takie rozkosze podniebienia.

W kolejnym wpisie opowiem wam o tym gdzie warto jeszcze zajrzeć, w czym uczestniczyć i co ciekawego jest w okolicy Luang Prabang.
Obiecuję, że nie będziecie musieli długo czekać…

Już jest! Świeżutki link do części II – https://bit.ly/3e5zSPU